NA ANTENIE: FISHERMAN'S BLUES/THE WATERBOYS
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

"Boję się wielkich słów"

Publikacja: 04.10.2017 g.14:33  Aktualizacja: 04.10.2017 g.14:34
Poznań
Rozmowa z prof. Przemysławem Rotengruberem z UAM, kulturoznawczą, komentatorem życia społecznego.
Rotengruber - Maciej Mazurek
/ Fot. Maciej Mazurek

Maciej Mazurek: Jest pan znany ze swojej niezależności i dystansowania się od bieżącej walki politycznej. To rzadka cecha w Polsce, zwłaszcza w środowisku uniwersyteckim. Tylko dystans umożliwia w miarę obiektywny opis rzeczywistości społecznej? I co zrobić,  aby takich postaw było więcej?

Przemysław Rotengruber: Jestem głęboko przekonany, że dystans do bieżących sporów politycznych, zwłaszcza tych oscylujących wokół kwestii doktrynalnych, jest pierwszym zadaniem akademika. Filozofowie, socjolodzy, politolodzy włączają się w debatę na temat dobra wspólnego zapoczątkowaną w antyku. Od tamtej pory zyskały na znaczeniu bardzo różne propozycje teoretyczne. Studiując je, uczymy się przede wszystkim tego, że trudno między nimi wybierać. Na czym zresztą miałby polegać taki wybór? Na przyznaniu racji Schopenhauerowi krytykującemu Hegla albo odrzuceniu jednego i drugiego w imię zasad poznania naukowego skłaniających pozytywistów do rozbratu z metafizyką? To oczywisty absurd. Każda z tych koncepcji opisuje rzeczywistość w inny sposób. Żadna z nich zarazem nie jest wolna od trudności teoretycznych. Dopiero wtedy, gdy opanujemy umiejętność komplementarnego posługiwania się nimi, możemy mieć nadzieję, że znajdziemy w nich odpowiedzi na pytania, jak stawiać czoła wyzwaniom powszednim. Wiara w słuszność tego postępowania czyni mnie wyznawcą czegoś, co nazywam światopoglądem akademickim. Stanowisko to nie jest wolne od pułapek. Elastyczność w sądzeniu skutkuje niekiedy brakiem własnego zdania. Chroni za to przed dogmatyzmem, którego każdy humanista powinien obawiać się najbardziej. Kierując się tą intuicją, pragnę wyrazić opinię, iż najlepszym sposobem na poprawę jakości debaty publicznej w Polsce jest edukacja ustawiczna połączona z promocją autorytetów moralnych i intelektualnych. Tyleż bowiem potrzebujemy przewodników co umiejętności krytycznego wsłuchiwania się w to, co mają nam oni do powiedzenia.

Elity liberalne mówią o pełzającym zamachu i groźbie autorytaryzmu ze strony obozu rządzącego. Te związane z obozem władzy oskarżają te pierwsze o zdradę interesów narodowych, mówią że to nowa Targowica, która demoluje państwo. Co ma o tym myśleć przeciętny Kowalski?

Boję się wielkich słów. Autorytaryzm, Targowica, zamach stanu… To nic nie znaczy. Nie znaczy najpierw ze względów opisowych. Dziś Polski nikt nie rozbiera. Strach przed autorytaryzmem równoważy zarzut politycznej nonszalancji bądź obawa anarchii. Autorytaryzm wreszcie napotyka przeszkodę w postaci wysokiego poparcia dla ugrupowania politycznego oskarżanego o podobne praktyki. Innym powodem, dla którego należy wystrzegać się wielkich słów, jest ich perswazyjny charakter. Zamiast wyjaśniać, co nas spotyka, narzucamy innym interpretacje odpowiadające naszej intencji widzenia rzeczy. Tak nie porozumiemy się nigdy. Skutkiem ubocznym podobnych praktyk jest mieszanie w głowach maluczkim. To oni biorą się za łby, wierząc, że uczestniczą w świętej wojnie. Tymczasem chodzi o coś przeciwnego – współpracę prowadzoną z poszanowaniem dzielących nas różnic. Ma to kluczowe znaczenie w procesie budowania społeczeństwa obywatelskiego. Warunkiem jego prawidłowego funkcjonowania jest bowiem wypracowanie standardów - w literaturze społecznej – nazywanych ładem spontanicznym. Dopiero zbiorowość zintegrowana wokół wspólnie podzielanych wartości jest zdolna do mówienia własnym głosem. Owszem, nie można wykluczyć, że w mówieniu o tym, jak być powinno, posunie się ona za daleko. Zacietrzewienie polityczne jest chorobą, na którą - zgodnie z tezą Camusa - nie ma lekarstwa. Wydaje się jednak, że etap ten trzeba pokonać. Filozofowie dialogu przypominają, że nauka obcowania z innymi rozpoczyna się od uświadomienia sobie własnych potrzeb. Trzeba zrobić wszystko, by się na tym nie kończyła.

Obecne używa się słowa populizm jako jednoznacznie pejoratywnego. Tymczasem czy nie możemy na populizm spojrzeć jako na przejaw rewitalizacji demokracji?

Etymologia słowa populizm wywodzi się od łacińskiego populus oznaczającego lud, tłum lub naród. Kiedy staje się ono określeniem czyjejś postawy politycznej konieczne jest uwzględnienie towarzyszącej temu dwuznaczności. Lud mianowicie może się stawać podmiotem lub przedmiotem określonej strategii politycznej. W pierwszym wypadku mówimy o uwodzeniu, symbolicznym gwałcie, sterowaniu zewnętrznym opinią publiczną. Jej przekonania nie są jej wytworem. W drugim wypadku zależność ta ulega odwróceniu. Działania władzy politycznej podporządkowane zostają woli ludu. Trudno w tym sformułowaniu nie dostrzec związku frazeologicznego silnie utrwalonego w historii doktryn politycznych. Wola ludu jest przecież synonimem demokracji. W tych realiach ustrojowych zadaniem organu rozkazodawczego jest rozeznawanie się w jego uprawnieniach poprzez odróżnianie długofalowych potrzeb i preferencji wspólnoty państwowej od treści artykułowanych przez nią pod wpływem chwili. Postępowanie to Max Weber nazywa administrowaniem legalnym demokratycznym. Odpowiadając na zadane pytanie, równie dobrze można nazwać je przepisem na permanentną rewitalizację demokracji.

Co pan sądzi o żywotności państwa narodowego, którego koniec wielokrotnie ogłaszano?

Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych XX wieku Samuel Huntington opublikował Zderzenie Cywilizacji jego krytycy pukali się po głowach. Zdawało się wówczas, że w świecie zachodnim niekwestionowaną zasadą jest różnorodność rozumiana jako jedyny racjonalny sposób organizacji sfery publicznej. Trudno się było temu dziwić. Przez kilkadziesiąt lat, jakie upłynęły od zakończenia II wojny światowej, poszukiwano przeciwwagi dla modelu życia zbiorowego, filarami którego były szowinizm i ksenofobia. Wybrano wielość i płynność. Wybór ten – niestety - nie uwzględniał trudności towarzyszących wdrażaniu obu dyrektyw. Do przeszkód natury historycznej dołączyły czynniki ekonomiczne. W jednym miejscu i czasie znaleźli się – obok siebie – wyznawcy różnych przepisów na życie. Musiało to doprowadzić do impasu. Z jednej strony, społeczeństwom zachodnim zaczęły doskwierać skutki ich – nadmiernej - gościnności. Efektem tego jest m. in. Brexit. Z drugiej strony, goście tyleż zadomowili się w nowym miejscu, co pozostali wierni rodzimym obyczajom. Tak długo jak ich przywiązanie do tradycji było kwestią lokalnego kolorytu, nikt się tym nie przejmował. Ten etap jednak mamy za sobą. Podział społeczeństw zachodnich na obywateli pierwszej i drugiej kategorii, mnożące się konflikty wartości sterujących czy widmo terroryzmu to przesłanki uzasadniające postulat pilnej rewizji zasad współżycia społeczeństw współczesnych. Błędem byłby powrót do idei państwa zamkniętego Johanna Gottlieba Fichtego. Czas najwyższy natomiast zerwać z iluzją mulitkulti.

Rozmawiał Maciej Mazurek 

http://radiopoznan.fm/n/S5Uhpm
KOMENTARZE 0