Ogromnie cieszę się, że dziś słaba passa się odwraca i po dwóch nieudanych filmach, o których mówiłam w ubiegłych tygodniach, dziś mogę coś Państwu polecić z czystym sumieniem. Może dobrze powiedzieć to od razu: „C'mon C'mon” to film urzekający, zdecydowanie wart obejrzenia.
Fabuła zawiązuje się w sposób, który może niebezpiecznie przypominać schemat znany nam z komedii familijnych niskich lotów: wujek, kawaler oddany pracy, musi przez dłuższy czas zająć się swoim siostrzeńcem, przeorganizować swoją codzienność, odbudować nadszarpnięte relacje z dzieckiem i odnaleźć z nim wspólny język. Na szczęście w tym wydaniu ten rys scenariuszowy nie ociera się o banał czy kicz. Fabuła jest prosta, nieskomplikowana, jakby naturalnie wywiedziona z życia, co pozwala na pierwszym planie obrazu umieścić emocje i relacje, które są jego prawdziwym tematem. Jak sądzę jako widzowie mogliśmy za kluczowe uznać w tym obrazie różne zagadnienia, bo zadaje on pytania na temat kilku kluczowych kwestii w życiu i byciu w świecie z drugim człowiekiem. Z ekranu płyną rozmowy, padają w zawieszeniu pytania i piętrzą się wciąż nowe odpowiedzi. Ja widziałam „C'mon C'mon” przede wszystkim jako film o uważności, wyczytałam w nim zachętę do szerszego otwarcia oczu na świat i drugiego człowieka (również dziecko, bo tu dziecko jest człowiekiem, którego warto słuchać i traktować poważnie, a nie jedynie kimś, kto człowiekiem ma się stać, gdy dorośnie).
Uważności w odbiorze sprzyja też gama szarości, w której utrzymane są wszystkie zdjęcia. Wyciszony obraz pozwala pełniej skupić się na dźwiękach: rozmowach, westchnieniach i odgłosach miasta. Z resztą miasta - Nowy Jork, Los Angeles i Nowy Orlean są ważnymi postaciami drugiego planu, a czarno-białe zdjęcia ujmują pejzaże tych metropolii z jakiejś nowej, zapierającej dech perspektywy.
To film kameralny, który aż prosi się, by oglądać go w mniejszej salce studyjnego kina. Mam też przeczucie, że naprawdę warto obejrzeć go nie jeden, a dwa razy. Dla mnie pierwszy seans był bardzo emocjonalny, przeżywałam sceny intensywnie i domyślam się, że za drugim razem pewnie łatwiej będzie skupić się na warstwie formalnej dzieła i docenić artystyczną realizację.
Uspokoję jeszcze wszystkich którzy obawiają się dziecięcego aktorstwa. Woody Norman rolę Jessiego dźwiga znakomicie, a partnerujący mu w roli wujka Joaquin Phoenix również prezentuje świetną aktorską formę.
Na koniec przyznam jeszcze lojalnie, że trafiłam w internecie na sporo opinii zawiedzionych widzów. Niektórzy twierdzą, że to film pretensjonalny, inni, że przegadany i nudny, jeszcze inni, że trąci banałem. Być może to kwestia osobistej wrażliwości i nie pozostaje inne wyjście, niż przekonać się na własne oczy. Ja spłakałam się jak bóbr i szczerze polecam.