NA ANTENIE: W środku dnia
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Romuald Lipko o intuicji, aurze i kobietach (ostatni wywiad dla Radia Poznań)

Publikacja: 17.03.2021 g.15:47  Aktualizacja: 17.03.2021 g.16:34
Poznań
9 miesięcy przed swoją śmiercią w lutym 2020 lider i kompozytor Budki Suflera gościł w Radiu Poznań. Oto fragment naszego ostatniego wywiadu z jednym z krajowych rekordzistów pod względem liczby skomponowanych przebojów - poza tymi stworzonymi dla Budki pisał też m.in. dla Urszuli, Izabeli Trojanowskiej czy Anny Jantar, o czym przeczytają Państwo poniżej.
romuald lipko - FB: Budka Suflera
Fot. FB: Budka Suflera

Panie Romku, stworzył pan tyle znanych wszystkim przebojów, ale co ciekawe wszystko zaczęło się od utworu z repertuaru kogoś innego - Billa Withersa "Ain't No Sunshine", który wydaliście z Budką Suflera po polsku pod tytułem "Sen o dolinie".

Oczywiście, że tak. Jest to bardzo ciekawa historia. Namówił nas do tego ojciec chrzestny naszego zespołu, czyli dziennikarz radiowy Jurek Janiszewski. Był też naszym przyjacielem i roztoczył nad nami taką opiekę w rozgłośni lubelskiego radia, w którym mieliśmy bazę do końca naszej kariery. To tam mieliśmy swój magazynek na sprzęt, stamtąd wyjeżdżaliśmy na koncerty. I chwała ci za to Radio Lublin, bo nie znam innych przykładów takich związków artystów z lokalną rozgłośnią. Nasz był fenomenalny. Przetrwał wszelkie władze – od PRL-u, poprzez prawicowe, lewicowe itd. Jurek wiedział, że my mamy swoje kompozycje, ale brak nam odwagi, żeby zaprezentować je stylistycznie. Mieliśmy w przedsionku „Cień wielkiej góry”, ale zdecydować się w erze Czerwonych Gitar, ABC z Haliną Frąckowiak czy przeboju „Te opolskie dziouchy” No To Co, to było jakby wyskoczyć z szablą na czołg.

Z jednej strony nie chcieliśmy rezygnować z własnych ambicji – byliśmy grupą blues-rockową, grającą covery bluesowe, rockendrollowe, ale nie mającą siły i odwagi osobistej, cywilnej do zaprezentowania swojej własnej kompozycji, a w przedsionku czekały poważne kawałki. Już był w zamyśle „Lubię ten stary obraz”, „Jest taki samotny dom” itd. To wszystko było ciężkie, mroczne w zestawieniu z tym, co się na rynku działo, więc nam tej odwagi brakowało. Jurek powiedział: zrobimy to pośrednio, ja was namówię na nagranie dobrego zachodniego kawałka. Nie byliśmy odosobnieni w takim myśleniu - otaczająca nas grupa krajów socjalistycznych posługiwała się takimi patentami. Czesi nagrywali po czesku wszystkie przeboje świata.

Do dzisiaj tak nagrywają i w radiu grają na okrągło.

No właśnie. Niemcy (NRD) w imię idei internacjonalnej nagrali "Winnetou" z niemieckimi dubbingami. Przedziwnie to brzmi, jak Kinczuczu gada po niemiecku, albo Winnetou schodzi z konia mówiąc po niemiecku. Myśmy zrobili taki zabieg. Jurek nas namówił – "słuchajcie, Adam napisał fantastyczny tekst do tego utworu, zagrajcie go". Tego utworu nikt w Polsce nie znał. Na tę zasadzkę nabrali się znani w Polsce dziennikarze muzyczni – nie będę wymieniał nazwisk, bo jeszcze żyją – ponieważ dla dowcipu podpisaliśmy tłumaczenie nazwiskiem Jan Kępy, bo Billy Withers, to Jan Kępy. Napisane było, że Jan Kępy i ktoś nam zarzucił, że polski autor podpisał się pod angielskim utworem. Oczywiście ośmieszyło to tego dziennikarza, bo nie sprawdził dokładnie. A to była taka oszutka, jak to mówią Rosjanie.

W każdym razie ten utwór, który nie był znany, ale jest przepiękny i jego siłę – w tym jest zasługa Jurka Janiszewskiego – pokazuje liczba jego wykonań na świecie później. Jak myśmy to nagrywali, to nie było żadnego wykonania. Był Bill Withers i my w Polsce. Dopiero później ten utwór wszedł do kanonu światowej muzyki i ma kilkadziesiąt wykonań przez wybitne postaci wokalistyki i artystów światowych. Sukces tego utworu pokazał nasze brzmienie, bo myśmy grali swoim brzmieniem, przearanżowałem to wszystko. Śpiew Krzyśka Cugowskiego wydaje się dziś archaiczny, ale to były takie czasy. Było to kilkadziesiąt lat temu i taka była wtedy stylistyka śpiewania w Polsce. Za to pokazało głos Krzyśka, który zszokował, zaskoczył i okazał się fenomenem obok Cześka Niemena czy Stana Borysa. I w zasadzie nie można już wymienić nikogo, kto dysponowałby takim powerem, siłą i tak interesującą barwą głosu.

I jeszcze ten pierwszy wers, który niektórym wystarcza...

Tekst stał się w jakimś sensie hymnem polskich hipisów, ludzi z tzw. drugiej odsłony życia – "wolę swoją snów dolinę" itd. Przymierzano to we wszystkie możliwe strony. Właściwie każdy, kto był poza głównym nurtem i takim pierwszomajowym pochodem, to brał ten tekst jakby do siebie, że oto jest świat, który jest fajny, fantastyczny, a rzeczywistość go otaczająca to jest: "znowu w życiu mi nie wyszło".

Gdybyśmy przez kilka godzin grali w radiu tylko znane piosenki napisane przez pana dla różnych wykonawców, z różnych środowisk muzycznych, to słuchacz by się nawet nie zorientował, że to wszystko są piosenki napisane przez jedną osobę. Każda z nich ma swój własny, osobny klimat.

To prawda. Mnie się to jakoś udało, ale to jest podświadomość. To nie jest kreacja taka, jak makijaż, że kształt twarzy, coś tam itd. Zaraz widać, że powinny być takie cienie czy takie, czy wiadomo jakie kolory dla sylwetki bardziej puszystej, jakie dla smukłej. To tak nie jest. To jest podświadomość, intuicja. Spotyka się człowiek z drugim artystą, wokalistą, gwiazdą oko w oko i patrzy jej w twarz, wsłucha się w tembr jej głosu, słucha nastroju tego głosu, słucha się „zapachu” tego głosu – aury. To jest takie coś, co się wokół człowieka unosi. Aura to jest dobre określenie. Człowiek albo się wstrzeliwuje w tę aurę – w jakimś stopniu oczywiście – albo nie. Co innego można zaproponować do śpiewania kobiecie pięćdziesięcioletniej, a co innego dwudziestoletniej dziewczynie. Więc tu i tekst ma olbrzymie znaczenie, ale też dźwięki. Mało kto zdaje sobie sprawę, że dźwięki są poważne i są frywolne. Ja miałem taką intuicję – nie nazywam tego wiedzą – gdy pada pytanie, jaka jest recepta na to czy tamto, to mówię, że nie wiem. Prawda jest taka, że mam taki zmysł muzyczny i talent, które powodują, że w tej wodzie się poruszam.

Ten talent muzyczny wyniósł pan z domu? Od rodziców, od dziadków?

Nie. Nie doszukałem się w swoim drzewie genealogicznym nikogo takiego. Jedynie gdzieś tam jakiś pradziadek grał na akordeonie podobno. Natomiast moi rodzice z muzyką nie mieli nic wspólnego. Na dobrą sprawę to jakiś przypadek, być może szczęśliwy, bo nikt nie wie kim by był, gdyby nie był tym, kim jest.

Urodziłem się w 1950 roku. W 1957 poszedłem do szkoły muzycznej w Lublinie. Myślę, że wtedy euforia zakończenia wojny spowodowała, że ludzkość odetchnęła. Skończył się straszliwy koszmar. W mieście szczególnie dotkniętym – bo Lublin był bardzo dotknięty – jeszcze się czuło w powietrzu Majdanek. W okolicy Majdanka jeszcze była taka poświata tej straszliwej tragedii, kilkuset tysięcy ludzi, którzy tam zginęli. Zamek Lubelski – wielka katownia itd. W ramach pędu do życia rodzice wybrali – niech dziecko chodzi do szkoły muzycznej. Chyba jestem im wdzięczny, że im przyszła do głowy taka odważna myśl. Umówmy, że to był nowonarodzony PRL, w którym liczył się robotnik, budowniczy, murarz, cieśla itd. Przyszły muzyk to właściwie nie wiadomo kto. Ale stało się.

Czy inaczej współpracuje się z mężczyznami i kobietami?

Kobiety mają inną konstrukcję psychofizyczną. Natomiast dla każdego trzeba znaleźć kontekst. Ja zacząłem pisać dla kobiet, kiedy nie było z nami Krzysztofa Cugowskiego. Pierwszy mój utwór, który poznała szersza publiczność, to „Nic nie może wiecznie trwać” Ani Jantar. Notabene pierwszy wspólny utwór, który napisaliśmy z Andrzejem Mogielnickim, spiknął nas ze sobą Zbyszek Hołdys. Mówię: "Zbyszek, ty nie znasz jakiegoś dobrego autora tekstów, bo mam tu komplikacje". On mówi: "Mam takiego. Wprawdzie prawo skończył, ale pisze znakomicie". No i tak w warszawskim Bristolu nastąpiło spotkanie "świętej trójcy" – Hołdys, ja, Andrzej Mogielnicki i napisaliśmy „Nic nie może wiecznie trwać” na prośbę Ani Jantar i nieżyjącego już Jarosława Kukulskiego. Tak się rozpoczęła moja kariera kompozytorska obok Budki Suflera.

Tak naprawdę to jakoś automatycznie do nas przylgnęło i przykleiły się te firmy, bo powstały nowe marki artystyczne. Ania Jantar króciuteńko – niestety śmierć ją zabrała. Po niej Iza Trojanowska. Pierwsza płyta właściwie stworzyła Izę muzycznie. Do dzisiaj zbiera tego efekty i z powodzeniem występuje grając piosenki z tamtych lat. Potem Urszula. Też właściwie od zera. Trzy pierwsze numery „Luz-blues”, „Bogowie i demony” oraz „Fatamorgana” nagraliśmy tu, w poznańskim radiu. To była trochę inna odpowiedzialność – czy to jest kierunek zespołu Budka Suflera czy to nie jest kierunek Budki Suflera? Czy zdradzamy jakichś fanów czy nie? Były to takie roboty wymuszone okolicznościami. Pewien taki trend rozluźnienia muzyki - jaki występował na świecie i w Europie – dawał przyzwolenie, żeby zrezygnować z cięższej muzyki, zabawić się chwileczkę. Nawet napisać kilka piosenek na antrakt koncertowy dla dziewczyny, która z nami występuje. I tak zostało – najpierw z Izą, potem z Urszulą. Natomiast piosenki – wszyscy je znamy automatycznie – są inne dla tych kobiet. Ja nigdy się nie pokusiłem, by były podobne do Budki, wśród tych kobiet nigdy nie było żadnej wokalistki rockowej. Napisałem trzy płyty Zdzisławie Sośnickiej, dwie płyty Irenie Santor, więc to jest bardzo szeroka gama wykonawcza pań, dam, wręcz dóbr narodowych.

Rozmawiał: Marcin Żyski. Całość wywiadu znajdzie się w książce "Jak człowiek z człowiekiem. Rozmowy Radia Poznań".

http://radiopoznan.fm/n/OnOosg
KOMENTARZE 0