NA ANTENIE: LAWENDA (2021)/RENI JUSIS
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
 

Fanatyk mocnego grania – recenzja Ryszarda Glogera

Publikacja: 02.09.2022 g.13:06  Aktualizacja: 02.09.2022 g.13:08
Poznań
Ted Nugent od początku swojej kariery robił hałas, solidny rockowy odpał z dominującym brzmieniem charczącej gitary. W boju o miejsce na głównej scenie walczył prowadząc zespół pod nazwą Amboy Dukes. Miał wtedy zaledwie 15 lat i zdecydowanie lepiej opanował grę na gitarze elektrycznej niż trochę starsi koledzy z innych znanych kapel.
Ted Nugent „Detroit Muscle” - Okładka płyty
/ Fot. Okładka płyty

Ted Nugent grał wówczas rocka psychodelicznego, a potem hard rocka, co stawiało go w latach 60-tych ubiegłego wieku wśród pionierów muzyki rockowej opartej na mocnych fundamentach bluesa. Kiedy Nugent wchodził na scenę robiło się gorąco i ekscytująco, gitarzysta i wokalista potrafił okiełznać największe skupiska słuchaczy. Wcześnie zaczął także wyrażać swoje poglądy w kwestiach społecznych i politycznych, demonstrował silne związki z konserwatyzmem. Z biegiem lat zaczął się angażować w masowe akcje i ruchy, co ostatecznie przybrało postać kontrowersyjnego aktywisty. Dużo koncertował i nagrywał płyty, a do tego grał w filmach i występował bardzo często w telewizji. Trudno żeby takiego faceta ktokolwiek w Stanach nie znał.

Do Teda Nugenta przylgnęły liczne określenia, skrótowiec „Nuge”, nacechowane politycznie „Uncle Ted” i chyba najbardziej adekwatne „Motor City Madman”. Rzeczywiście Nugent reprezentuje rockową scenę miasta Detroit, kiedyś głównego ośrodka przemysłu motoryzacyjnego na świecie. Gitarzysta promuje tamtejsze wszystkie najważniejsze drużyny sportowe, hokeja na lodzie, koszykówki i baseballa. Z muzycznego punktu widzenia istotniejsze jest środowisko rockowe Detroit, gdzie obok Teda Nugenta mamy Mitcha Rydera, Boba Segera i Iggy’ego Popa.

Ostatnie cztery lata były dla Nugenta ciężkie, przeszedł Covid-19 i odstawił gitarę na dłużej. Nie przestał się wypowiadać publicznie i jakiś wkurzony fan nawet zapytał, czy Nugent jest jeszcze muzykiem? No, ciągle jest, chociaż można dyskutować co jest priorytetem tego artysty. Dlatego nowy album „Detroit Muscle” Teda Nugenta, należy potraktować jako powrót „szaleńca na scenę”. Zestaw muzyki jest jak najbardziej kompaktowy, trwa zaledwie pół godziny z kawałkiem. Jedenaście utworów trafia w punkt oczekiwań wiernych słuchaczy gitarzysty. Klasyczne mocne granie rocka, bez wydziwiania, oparte na dobrze znanych elementach.

Nugent ma w sobie ciągle dzikość rock and rollowca, który lubi dosadne, drapieżne i agresywne granie gitarowe,. Mogłoby się wydawać, że tak dojrzały muzyk i kompozytor, będzie próbował majstrować przy formie utworów, wprowadzać jakieś introdukcje, przejścia, zmiany klimatu utworów. Nic z tych rzeczy, Nugent woli prezentować utwory według zasady: „krótko i na temat”. Żadnych subtelności, zabawy z brzmieniem. Gitarzysta woli konkretną szybką robotę, niczym facet, który w pół godziny z determinacją rąbie równe klocki drewna do kominka.

Płyta zaczyna się efektem ruszającego z rykiem motocykla. Nugent robi wszystko, żeby cała jazda bez trzymanki, była efektowna i dynamiczna. Nagranie „Come And Take It” niesie energię koncertu. Utwór „Born In The Motor City” to ostry rock and roll, który ledwo się rozpędza już się kończy. Przez następne minuty każdy amator tradycyjnego rocka poczuje przypływ adrenaliny, ale na nowe wrażenia można liczyć dopiero w drugiej połowie płyty. Ted Nugent najchętniej dodaje gazu i traktuje poszczególne utwory jak platformę do artykułowania swoich przemyśleń i opinii. O dziwo bardziej rozbudowany jest kawałek „Drivin’ Blind” i słucha się go z większym zainteresowaniem. Nieco więcej „uczucia” pojawia się w nagraniu „Alaska”. Niespodziewanie pojawia się jeszcze instrumentalna impresja „Winter Spring Summerfall”, gdzie gitarzysta daje dowód na to, że gitara go ciągle kręci i wtedy muzyk potrafi wykrzesać coś bardziej melodyjnego.

Płyta nagrana w składzie tria, sekcja rytmiczna pracuje jak ośmiocylindrowy silnik niezbędny wokaliście i gitarzyście w jednej osobie do szalonej jazdy. Nietrudno zauważyć, że w wielu utworach Ted Nugent korzysta z bluesa w podobny sposób, jak robiły to pół wieku temu zespoły Led Zeppelin i The Rolling Stones. Na finał „Motor City Madman” intonuje amerykański hymn „Star Spangled Banner”, jakby chciał raz jeszcze tryumfalnie i z dumą podnieść głowę i rękę w górę. Ted Nugent to przedstawiciel wymierającego gatunku autentycznego dzikiego rock and rolla. A taki to potrafi jeszcze mocno zaryczeć!

http://radiopoznan.fm/n/qQrQ9u
KOMENTARZE 0