NA ANTENIE: Prognoza pogody
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Podwieczorek przy mikrofonie - recenzja Ryszarda Glogera

Publikacja: 07.02.2025 g.13:01  Aktualizacja: 07.02.2025 g.10:54 Ryszard Gloger
Poznań
Gdzie te czasy, gdy poruszenie związane z premierą płyty Erica Claptona czuć było niemal fizycznie. Przez dekady Clapton był obecny niemal każdego dnia, a to w stacjach radiowych, które grały jego przebojowe piosenki lub w ogóle w mediach muzycznych, donoszących z kim Clapton zagrał właśnie koncert i jakiej gwieździe wypieścił gitarowe solo na płycie. Kolorowe magazyny też miały zajęcie, donosząc kogo wykonawca słynnej piosenki „Layla” ostatnio poderwał i ile kosztował najnowszy samochód, który kupił.
Eric Clapton „Meanwhile” - okładka płyty
Fot. okładka płyty

Spis treści:

    Czas płynie nieubłaganie, mistrz wyraźnie zwolnił tempo, na szczęście koncertuje, raz na kilka lat przygotowuje Crossroads Guitar Festival i od czasu do czasu nagrywa płytę. Ta nowa jest dziwna. Już w tytule „Meanwhile” („Tymczasem”) artysta robi drobne zastrzeżenie, że to nie jest standardowa płyta, tylko taka zrobiona mimochodem. Okładka jeszcze ten przekaz podkreśla, bo widać starszego faceta przyłapanego w barze przy kawie w jeansowej koszuli, jakby prywatnie i nieformalnie. Nie ma w tym obrazie nic z gwiazdy, legendy bluesa i rocka, którą Eric Clapton niewątpliwie pozostaje.

    Rzeczywiście płyta powstawała na raty, mówiąc brutalnie to „składak” nagrań z półki, która zapełniała się przez ostatnie 5 lat. Z 14 utworów, dużą część już poznaliśmy wcześniej, były wrzucane do sieci lub wypuszczane jako single. Jest na płycie 6 premierowych piosenek i dlatego cała zawartość krążka, to ponad godzina słuchania jednak dobrej muzyki. Pierwszy utwór „Pompous Fool” nadaje leniwe, bluesowe tempo. Ten klimat z pewnymi niuansami, panuje do samego końca. Nie znajdziemy nagłego przyspieszenia, a tym bardziej gwałtownego przypływu energii. Eric Clapton proponuje sentymentalno-refleksyjny zestaw piosenek i lekkie rozkołysanie stylistyki, bo wkrada się rytmika reggae, brzmienia country, folku lub wręcz akustyczne popowe granie. Ta różnorodność ratuje płytę od nudy i powtarzalności.

    Na płycie są oczywiście goście i to nie byle jacy: Jeff Beck, Van Morrison, Paul Carrack, Jerry Douglas, Bradley Walker. Własnych kompozycji Claptona jest niewiele, za to artysta sięga po standardy typu „Moon River” czy „Smile”. Obecność Vana Morrisona na płycie nie ogranicza się do wokalno-instrumentalnych działań, lecz irlandzki artysta wprowadził do puli trzy własne piosenki.

    Mówiąc szczerze, mimo że słucha się tej płyty z przyjemnością i nieustępującym uczuciem zrelaksowania, trudno byłoby stwierdzić, że są to wyżyny możliwości Erica Claptona. To przecież artysta, który wyznaczał trendy, maczał palce w wielu wspaniałych sesjach nagrań. Tym razem nagrał kilkanaście utworów, czasem z klasą, lecz dla mnie, bez bożej iskry. Może to też wina producenta Simona Climie, który od pewnego czasu wepchnął gitarzystę w zaułek, gdzie ważniejsza jest sterylność nagrań, akustyczne brzmienia niż porywy serca i energia.

    Ostatnie dwa utwory „You’ve Changed” Chucka Berry’ego i Claptona „Misfortune” to już lekka męczarnia, słaby wokal, jednostajny podkład instrumentalny. Bardziej te nagrania przypominają wersje demo niż ostateczny kształt utworu, gdzie coś się zaczyna, rozwija i ciekawie kończy.

    Wiem, że ten dziki, nieokrzesany gitarzysta z czasów The Bluesbreakers, Cream czy Derek And The Dominos już nie wróci. Mógłby jednak odpalić zdecydowany, witalny Clapton z okresu płyt „Riding With The King” czy „Reptile”. Gdy się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Tymczasem słuchajmy więc jak Clapton śpiewa piosenki „The Rebels”, „Stand And Deliver” i delikatnie „Moon River” przy dźwiękach gitary Jeffa Becka.

    http://radiopoznan.fm/n/wSANes