Referendum w sprawie odwołania burmistrza Mosiny niemal pewne
O wszystkim zdecydują radni.
Przyznajmy od razu, że mamy do czynienia z przypadkiem trudnym do wyjaśnienia. W swojej ojczyźnie, czyli w USA, zespół Journey ma pozycję kultową. Gwałtowna erupcja sukcesów w latach 70-tych, platynowe albumy i niekończące się trasy koncertowe, zbudowały wysoką pozycję kapeli. Z wylansowanych około dwudziestu przebojów, najczęściej przywoływane to „Don’t Stop Beelievin’”, „Open Arms”, Separate Ways”, „Faithfully” i rozlewna ballada „Send Her My Love”. W ostatnich latach składanka największych przebojów Journey w formie płyty „The Best Of”, zapuściła korzenie na ponad 500 tygodni na liście bestsellerowych albumów magazynu Billboard.
Z kolei nasze media z radiem na czele, nigdy nie pałały szczególną miłością do zespołu. Nazwa Journey nie nabrała dużego znaczenia w konkurencji nawet z drugą ligą angielskiego rocka. Nikt nie zabiegał, żeby amerykańskich muzyków sprowadzić na koncerty do Polski i z biegiem lat ostał się u nas jedynie twardy elektorat Journey, co to zdzierał winylowe płyty „Infinity”, „Evolution”, „Departure” czy „Escape”.
Na samym początku działalności zespołu, nie było wiadomo, co się wykluje z dość dziwnego potworka. Zespół Journey na debiutanckiej płycie „Journey” z 1975 roku, stał okrakiem na dwóch biegunach, rocka progresywnego i pop-rocka. To był szpagat, który na dłuższą metę sprawia ból wykonawcy i obserwatorom takiego zjawiska. Powoli ambitna nadbudowa instrumentalna uległa zanikowi, wygrały ekspresyjne piosenki rockowe, z bardzo dobrym wokalem Steve’a Perry, w jędrnej oprawie brzmieniowej gitar elektrycznych, energicznej sekcji rytmicznej. Gęstą fakturę muzyki scalały instrumenty klawiszowe pod palcami Gregga Rollie i później Jonathana Caina. Wiadomo było, że Journey składa się z doskonałych instrumentalistów, że Neal Schon potrafi na gitarze wygrywać figury jak tancerz arabeski. Schon i klawiszowiec Greg Rollie przeszli wyższą szkołę jazdy w zespole Carlosa Santany. Reszta muzyków też nie wypadła sroce spod ogona. Co pewien czas w zespole pojawiały się wewnętrzne detonacje, ktoś odchodził, ktoś wracał. Gdy odszedł wokalista Steve Perry fani zawyli z rozpaczy. Efektem ubocznym tych ruchów tektonicznych w organizmie zespołu, były płyty solowe poszczególnych muzyków i narodziny grup w rodzaju The Storm, Bad English i Hardline. Płyty macierzystej grupy Journey rozchodziły się świetnie, 48 milionów sprzedanych egzemplarzy w USA i ponad 80 milionów na świecie.
Kiedy chodzi nie tylko o muzykę, lecz również o duże pieniądze, kłopoty przychodzą jak na zawołanie. Steve Perry postawił warunek kolegom, ja wracam, ale Journey musi mieć nowego managera. Zostawmy jednak te wszystkie zwroty i meandry w historii zespołu. Skończyło się na tym, że frontmanami zostali Steve Augeri, a po nim Jeff Scott Soto. Brazylijski serial pod nazwą „Journey Story” doszedł do momentu, w którym Journey to znowu Neal Schon – gitara, Jonathan Cain – klawisze, Randy Jackson – bas, Narada Michael Walden – perkusja i Arnel Pineda – śpiew. Zespół wylądował w malowniczym rockowym zamku dla weteranów estrady, czyli we włoskiej wytwórni o globalnym apetycie Frontiers Records.
Tytuł płyty „Freedom” tłumaczyć można na wiele sposobów. Wolność dla każdego szanującego się artysty to sprawa podstawowa. Może także chodzić o wolność tę większą, ogólnoświatową. A może po prostu muzycy Journey czują, że niczego nie muszą robić pod przymusem. Są znowu razem w kapeli, tworzą taką muzykę jaką chcą i żaden koncern płytowy nie będzie im bruździł w pracy.
O nowej płycie powinno się na początku powiedzieć, że jest ładnie i efektownie wydana. Okładka utrzymana w charakterystycznej dla zespołu szacie graficznej, tradycyjna kolorystyka z przewagą niebieskiego, żółci i czerwieni. Książeczka też całkiem wypasiona. Ale przecież to opinia typowego płytomana, który nie chce przyjąć do wiadomości, że teraz się wyłącznie klika, ściąga i słucha. Jak coś w muzyce nie pasuje, to po trzech minutach działa klawisz wyjścia jako szybka ewakuacja z nudnego miejsca. Z płytą „Freedom” trzeba wziąć jednak głęboki oddech, bo do wysłuchania jest 15 utworów i ponad 70 minut muzyki.
Powiem na początek, że te grymasy o wokaliście to zwykłe rytualne czepianie się. Oczywiście Steve Perry był najlepszy, ale z Pinedą też wypada bardzo dobrze. Mały człowiek z bardzo donośnym głosem i dużymi pokładami energii i ekspresji, wpływa na moc oddziaływania kolejnych nagrań. Journey zaprasza do swojej krainy melodyjnego rocka.
Może jeszcze pierwsze nagranie „Together We Run” nie uderza z pełną siłą, lecz szerokie i jędrne brzmienie daje się wyczuć. Utwór „Don’t Give Up On Us” to już klasyczny Journey z refrenem, na który się czeka i marzy o jakimś stadionie, gdzie kapela zagra i wprawi widownię w stan ekstazy. Jest i spokojniejszy kawałek „Still Believe In Love”, lekko senny rytm i wijąca się melodia przy dźwiękach przestrzennej gitary Neala Schona. Piosenka „You Got The Best Of Me” jest jak zjawa z przeszłości, podobna do starego przeboju „Anyway You Want It”. Neal Schon napina muskuły i rządzi w gitarowych jazdach instrumentalnych. Gdyby puścić sobie nowy kawałek „Live To Love Again”, a potem przeskoczyć do klasycznego „Send Her My Love”, byłoby trudniej wybrać który jest lepszy. Nie inaczej jest z subtelną melodyką i natchnionym nastrojem piosenki „After Glow”. W środkowej części płyty kompozycje się nieco komplikują, sprawiają wrażenie bardziej wyszukanych koncepcji. Prawie metalowy odpał pod tytułem „Holdin’ On”, nie bardzo pasuje do tak statecznych i kulturalnych muzyków. W ostatniej części znowu mamy kilka kompozycji na miarę jednego z najpopularniejszych zespołów rockowych świata. Wraca muzyka z klasycznego rockowego radia z lat 80.
Gdyby się czegoś czepiać, to przede wszystkim, do tej przewidywalności kompozycji, do często wykorzystywanej metody z rosnącą dynamiką utworów oraz do eksploatowanej od dekad, powracającej nuty westchnień, pragnień i nostalgii wokół miłości. Może jakiś młodszy producent poukładałby te klocki inaczej. Rozłożyłby inaczej akcenty, wprowadził bardziej intrygujące elementy, zmodyfikował rytmiczny fundament.
Jak zwykle brzmienie nagrań na płycie „Freedom” jest mięsiste i zmiksowane po mistrzowsku przez Boba Clearmountaina. Podobnie aranżacje i wykonanie na najwyższym poziomie. Szkoda, że muzycy kurczowo trzymają się jednego przepisu i polegają na swojej rutynie.
O wszystkim zdecydują radni.
Na Ukrainę dotarło kilka dodatkowych gąsienicowych wieloprowadnicowych systemów wyrzutni rakietowych M270 obiecanych przez Wielką Brytanię.
Tuż przed dłuższym weekendem zapytamy Państwa, jaki wpływ na nasze zdrowie psychiczne ma przyroda.