NA ANTENIE: Muzyczny Merkury
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Kręta droga do wolności – recenzja Ryszarda Glogera

Publikacja: 12.08.2022 g.13:01  Aktualizacja: 12.08.2022 g.10:59 Ryszard Gloger
Poznań
Zespół Journey nagrał nową płytę. To informacja, która zelektryzowała kilka tygodni temu parę milionów fanów grupy w Stanach Zjednoczonych i zdecydowanie jedynie garstkę adoratorów nad Wisłą.
Journey "Freedom" - Okładka płyty
Fot. Okładka płyty

Przyznajmy od razu, że mamy do czynienia z przypadkiem trudnym do wyjaśnienia. W swojej ojczyźnie, czyli w USA, zespół Journey ma pozycję kultową. Gwałtowna erupcja sukcesów w latach 70-tych, platynowe albumy i niekończące się trasy koncertowe, zbudowały wysoką pozycję kapeli. Z wylansowanych około dwudziestu przebojów, najczęściej przywoływane to „Don’t Stop Beelievin’”, „Open Arms”, Separate Ways”, „Faithfully” i rozlewna ballada „Send Her My Love”. W ostatnich latach składanka największych przebojów Journey w formie płyty „The Best Of”, zapuściła korzenie na ponad 500 tygodni na liście bestsellerowych albumów magazynu Billboard.

Z kolei nasze media z radiem na czele, nigdy nie pałały szczególną miłością do zespołu. Nazwa Journey nie nabrała dużego znaczenia w konkurencji nawet z drugą ligą angielskiego rocka. Nikt nie zabiegał, żeby amerykańskich muzyków sprowadzić na koncerty do Polski i z biegiem lat ostał się u nas jedynie twardy elektorat Journey, co to zdzierał winylowe płyty „Infinity”, „Evolution”, „Departure” czy „Escape”.

Na samym początku działalności zespołu, nie było wiadomo, co się wykluje z dość dziwnego potworka. Zespół Journey na debiutanckiej płycie „Journey” z 1975 roku, stał okrakiem na dwóch biegunach, rocka progresywnego i pop-rocka. To był szpagat, który na dłuższą metę sprawia ból wykonawcy i obserwatorom takiego zjawiska. Powoli ambitna nadbudowa instrumentalna uległa zanikowi, wygrały ekspresyjne piosenki rockowe, z bardzo dobrym wokalem Steve’a Perry, w jędrnej oprawie brzmieniowej gitar elektrycznych, energicznej sekcji rytmicznej. Gęstą fakturę muzyki scalały instrumenty klawiszowe pod palcami Gregga Rollie i później Jonathana Caina. Wiadomo było, że Journey składa się z doskonałych instrumentalistów, że Neal Schon potrafi na gitarze wygrywać figury jak tancerz arabeski. Schon i klawiszowiec Greg Rollie przeszli wyższą szkołę jazdy w zespole Carlosa Santany. Reszta muzyków też nie wypadła sroce spod ogona. Co pewien czas w zespole pojawiały się wewnętrzne detonacje, ktoś odchodził, ktoś wracał. Gdy odszedł wokalista Steve Perry fani zawyli z rozpaczy. Efektem ubocznym tych ruchów tektonicznych w organizmie zespołu, były płyty solowe poszczególnych muzyków i narodziny grup w rodzaju The Storm, Bad English i Hardline. Płyty macierzystej grupy Journey rozchodziły się świetnie, 48 milionów sprzedanych egzemplarzy w USA i ponad 80 milionów na świecie.

Kiedy chodzi nie tylko o muzykę, lecz również o duże pieniądze, kłopoty przychodzą jak na zawołanie. Steve Perry postawił warunek kolegom, ja wracam, ale Journey musi mieć nowego managera. Zostawmy jednak te wszystkie zwroty i meandry w historii zespołu. Skończyło się na tym, że frontmanami zostali Steve Augeri, a po nim Jeff Scott Soto. Brazylijski serial pod nazwą „Journey Story” doszedł do momentu, w którym Journey to znowu Neal Schon – gitara, Jonathan Cain – klawisze, Randy Jackson – bas, Narada Michael Walden – perkusja i Arnel Pineda – śpiew. Zespół wylądował w malowniczym rockowym zamku dla weteranów estrady, czyli we włoskiej wytwórni o globalnym apetycie Frontiers Records.

Tytuł płyty „Freedom” tłumaczyć można na wiele sposobów. Wolność dla każdego szanującego się artysty to sprawa podstawowa. Może także chodzić o wolność tę większą, ogólnoświatową. A może po prostu muzycy Journey czują, że niczego nie muszą robić pod przymusem. Są znowu razem w kapeli, tworzą taką muzykę jaką chcą i żaden koncern płytowy nie będzie im bruździł w pracy.

O nowej płycie powinno się na początku powiedzieć, że jest ładnie i efektownie wydana. Okładka utrzymana w charakterystycznej dla zespołu szacie graficznej, tradycyjna kolorystyka z przewagą niebieskiego, żółci i czerwieni. Książeczka też całkiem wypasiona. Ale przecież to opinia typowego płytomana, który nie chce przyjąć do wiadomości, że teraz się wyłącznie klika, ściąga i słucha. Jak coś w muzyce nie pasuje, to po trzech minutach działa klawisz wyjścia jako szybka ewakuacja z nudnego miejsca. Z płytą „Freedom” trzeba wziąć jednak głęboki oddech, bo do wysłuchania jest 15 utworów i ponad 70 minut muzyki.

Powiem na początek, że te grymasy o wokaliście to zwykłe rytualne czepianie się. Oczywiście Steve Perry był najlepszy, ale z Pinedą też wypada bardzo dobrze. Mały człowiek z bardzo donośnym głosem i dużymi pokładami energii i ekspresji, wpływa na moc oddziaływania kolejnych nagrań. Journey zaprasza do swojej krainy melodyjnego rocka.

Może jeszcze pierwsze nagranie „Together We Run” nie uderza z pełną siłą, lecz szerokie i jędrne brzmienie daje się wyczuć. Utwór „Don’t Give Up On Us” to już klasyczny Journey z refrenem, na który się czeka i marzy o jakimś stadionie, gdzie kapela zagra i wprawi widownię w stan ekstazy. Jest i spokojniejszy kawałek „Still Believe In Love”, lekko senny rytm i wijąca się melodia przy dźwiękach przestrzennej gitary Neala Schona. Piosenka „You Got The Best Of Me” jest jak zjawa z przeszłości, podobna do starego przeboju „Anyway You Want It”. Neal Schon napina muskuły i rządzi w gitarowych jazdach instrumentalnych. Gdyby puścić sobie nowy kawałek „Live To Love Again”, a potem przeskoczyć do klasycznego „Send Her My Love”, byłoby trudniej wybrać który jest lepszy. Nie inaczej jest z subtelną melodyką i natchnionym nastrojem piosenki „After Glow”. W środkowej części płyty kompozycje się nieco komplikują, sprawiają wrażenie bardziej wyszukanych koncepcji. Prawie metalowy odpał pod tytułem „Holdin’ On”, nie bardzo pasuje do tak statecznych i kulturalnych muzyków. W ostatniej części znowu mamy kilka kompozycji na miarę jednego z najpopularniejszych zespołów rockowych świata. Wraca muzyka z klasycznego rockowego radia z lat 80.

Gdyby się czegoś czepiać, to przede wszystkim, do tej przewidywalności kompozycji, do często wykorzystywanej metody z rosnącą dynamiką utworów oraz do eksploatowanej od dekad, powracającej nuty westchnień, pragnień i nostalgii wokół miłości. Może jakiś młodszy producent poukładałby te klocki inaczej. Rozłożyłby inaczej akcenty, wprowadził bardziej intrygujące elementy, zmodyfikował rytmiczny fundament.

Jak zwykle brzmienie nagrań na płycie „Freedom” jest mięsiste i zmiksowane po mistrzowsku przez Boba Clearmountaina. Podobnie aranżacje i wykonanie na najwyższym poziomie. Szkoda, że muzycy kurczowo trzymają się jednego przepisu i polegają na swojej rutynie.

http://radiopoznan.fm/n/rLnXgr
KOMENTARZE 0