NA ANTENIE: RIDE THE WILD WIND/QUEEN
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Joe Bonamassa w Hollywood, recenzja Ryszarda Glogera

Publikacja: 28.06.2024 g.07:22  Aktualizacja: 28.06.2024 g.07:27
Poznań
Joe Bonamassa kolekcjonuje gitary. Zupełnie tego nie ukrywa i często udziela wywiadów lub opowiada o muzyce w otoczeniu gitar.
JoeBonamassaHollywood
Fot.

Są to zawsze wybitne marki, szczególne modele i rzadkie instrumenty, składające się na długą historię gitary elektrycznej. Joe Bonamassa jest wybitną postacią wśród współczesnych gitarzystów i zachwyty muzyka nad czarem narzędzia jego sztuki, są w pełni uzasadnione. Gitarzyści wiedzą dobrze, że można się zakochać w konkretnej gitarze i pragnąć by na niej grać bardziej niż wsiąść do nowego modelu Ferrari. Amerykański artysta zdaje się kolekcjonować coś jeszcze. Są to miejsca koncertów. Joe Bonamassa wybiera takie obiekty, taką przestrzeń, gdzie muzykę wzmacnia szczególna aura i okoliczności zdarzenia. Artysta grał już w Royal Albert Hall w Londynie, w salach opery w Wiedniu i w Sydney, w Carnegie Hall w Nowym Jorku. W kwietniu br. gitarzysta wystąpił w Spodku w Katowicach. Nowa płyta gitarzysty zaprowadzi słuchacza do samego Hollywood. Joe Bonamassa wspomina, że 20 lat temu zagrał w Los Angeles w klubie o nazwie The Mint dla garstki przyjaciół. Po latach wspinaczki po stopniach kariery i wielu sukcesach, mógł spełnić swoje wielkie marzenie. To szczególne miejsce koncertowe to amfiteatr Hollywood Bowl. Nawet jeśli fizycznie tam nie byliśmy, wiemy o co chodzi. Słuchaliśmy przecież z płyty koncertu zespołu The Beatles z tego miejsca. W 2017 roku w amfiteatrze zagrał inny heros gitary Jeff Beck. Jeden z odcinków serialu „Colombo” rozgrywał się także w Hollywood Bowl.  

                                       Album „Live At The Hollywood Bowl” jest nowym doznaniem dla wszystkich miłośników talentu Joe Bonamassy. Gitarzysta zarejestrował po raz pierwszy w swojej karierze koncert, z 40-to osobową orkiestrą symfoniczną. Amatorzy czystej formy bluesa a nawet blues-rocka, mogą się oburzyć. To nic nowego, takie protesty już się zdarzały. Kiedy ponad 50 lat temu producent płyt Bill Szymczyk, dodał sekcję smyczków do nagrania B.B.Kinga, krzyk dezaprobaty też był bardzo głośny. A jednak nagranie „The Thrill Is Gone” pozostaje w kanonie bluesa i lśni mocnym blaskiem wśród dokonań B.B.Kinga. Wiemy dobrze, że wykonania solistów bluesa i rocka z orkiestrą symfoniczną, są dość często podejmowane.  Nie miejsce, żeby przywoływać najlepsze i najgorsze tego przykłady. W przypadku Joe Bonamassy pytanie jest jedno, czy był to ruch muzycznie cenny, czy wniósł nową jakość do artystycznego profilu gitarzysty. Odpowiedź jest pozytywna. Zarejestrowany koncert nie jest bowiem tylko typowym występem blues-rockowej kapeli i solisty wirtuoza z szemrzącym tłem smyczków. Każdy znany wcześniej utwór Bonamassy otrzymał na koncercie bogatą orkiestrację. Autorów rozpisanych partytur jest aż czterech: Jeff Bova, David Cambell, Trevor Rubin i Calvin Turner.

                                 Uwertura orkiestry nie pozostawia złudzeń o filharmonicznym charakterze koncertu.Cały sklad orkiestry wyraża gotowość do intrygującej podróży muzycznej. Ponieważ płyta narzuca określony styl budowania dramaturgii, zaczyna się od kilku kompozycji w średnim tempie: „Curtain Call”, „Self-Inflicted Wounds”, „No Good Place For The Lonely”. Joe Bonamassa gra bardzo melodyjnie z wyeksponowanym kwintetem smyczkowym,. Słychać pierwsze akcenty dęciaków  oraz drobne wejścia obojów, fletów i klarnetów. Z czasem gra mezzo forte tężeje, orkiestracja staje się gęstsza. Jeszcze wstęp z akustycznymi gitarami i arabeski fletowe na początku utworu „Ball Peen Hammer”, nie zwiastują skoku dynamiki i uderzenia pełnego składu orkiestry. Znany  z płyty „Dust Bowl” z 2011 roku utwór „The Last Matador Of Bayonne” zyskał nową formę z introdukcją trąbki. Dramatyzm solowej gry Joe Bonamassy w tym utworze podbija orkiestra z ciemną barwą instrumentów dętych. Znacznie więcej niepokoju i agresywności wprowadził do orkiestry Trevor Rubin w wolnej balladzie „Prisoner”. Blok trzech  utworów na finał, to miks kompozycji  z ostatniej płyty studyjnej oraz klasyków „The Ballad Of John Henry” oraz „Sloe Gin”. Właśnie ta sekwencja najlepiej ilustruje proces stapiania gatunków muzycznych, jaki Joe Bonamassa przeprowadził w ostatniej dekadzie. Najpierw otworzył formę bluesa, potem zmieszał fundamenty bluesowe z rockiem, by wypłynąć na jeszcze szersze wody progrocka. A właśnie płyta „Live At The Hollywood Bowl” prezentuje, że można pójść jeszcze krok dalej i obudować wszystko monumentalnym kostiumem symfonicznym, Joe Bonamassa gra wspaniale na gitarze, wyzbył się gry technicznej,  chociaż są momenty kiedy demonstruje pazur instrumentalisty-wirtuoza. Kto pozwala dać się ponieść pięknym dźwiękom przeżyje 80 minut uniesień i wspaniałych zdarzeń muzycznych. Śpiewający gitarzysta w otoczeniu orkiestry symfonicznej i wspaniałe kompozycje dają razem ucztę emocji. Obok kunsztu gry Joe Bonamassy i dobrej stronie wokalnej, bardzo doceni żeński chórek, partie solowe wokalistek oraz ze smakiem wprowadzane przez Reese’a Wynansa instrumenty klawiszowe. Kto z melomanów wybierze wersję z zapisem koncertu na płycie DVD poczuje się jakby siedział w amfiteatrze w Hollywood Bowl.

                                                                                                                                                                                                                                                                              Ryszard Gloger                                

http://radiopoznan.fm/n/RMsiXX
KOMENTARZE 1
Marek Dembiński
Marek Dembiński 04.07.2024 godz. 05:22
Dzięki za recenzję. "The Last Matador of Bayonne " to majstersztyk "
Do zobaczenia w maju '25 na Torwarze .
Marek