NA ANTENIE: STORY OF THE BLUES/GARY MOORE
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Pielgrzymi rocka z Walii - recenzja Ryszarda Glogera

Publikacja: 05.01.2024 g.13:01  Aktualizacja: 05.01.2024 g.12:57 Ryszard Gloger
Poznań
Początek dekady lat 70-tych dla rocka przypominał wybuchy kilku wulkanów na Islandii. Raz za razem nastąpiły ataki muzyki zespołów Deep Purple, Led Zeppelin i Black Sabbath. Z tyłu czaiła się jeszcze jedna kapela z miasta Torquay, w hrabstwie Devon na południu Walii.
Wishbone Ash „Live Dates Live” - okładka płyty
Fot. okładka płyty

Jeszcze pierwsza płyta nie ukazywała całej odrębności muzyki tego kwartetu. Muzycy wzbogacili typowy skład z gitarami elektrycznymi, basem i perkusją o mandolinę, a potem także bandżo. Zespół nazywał się Wishbone Ash. Piosenki tworzone przez muzyków, miały momentami folkowy koloryt, podobnie jak to co już robiła grupa Jethro Tull. Generalnie Walijczycy trzymali się hard rocka, bluesa i boogie. Taka mieszanka była podana efektownie i z polotem, a do tego grupa serwowała co pewien czas urzekające ballady.

Nic dziwnego, że płyty „Argus” i „Pilgrimage” ówczesna angielska prasa muzyczna zaliczyła do najlepszych płyt w latach 1971 – 72. Obie wymienione płyty nie straciły swojej atrakcyjności. Powiem nawet więcej, patrząc z perspektywy 50-ciu lat, zespołowi Wishbone Ash należą się o wiele bardziej wyszukane hołdy. Muzycy rockowi młodszego pokolenia odkrywając piękną przeszłość, dość często mówią, że Wishbone Ash, to najbardziej niedoceniona grupa w historii.

Fani zakochali się w kapeli błyskawicznie, bo koncerty były jeszcze bardziej ogniste niż płyty Wishbone Ash. Równie szybko energię koncertową zauważył wydawca zespołu, wypuszczając na rynek album „Live Dates”. To jedna z tych pozycji, które znakomicie demonstrują pasję muzyków, świetny i zróżnicowany repertuar oraz znakomite, spektakularne wykonanie. Słuchając utworów „The King Will Come”, „Warrior” i kolejnych na albumie „Live Dates”, można się sycić bez umiaru gitarową sztuką grania.

Szczęśliwie dla wszystkich, kwartet ciągle istnieje. Był taki okres, że mieliśmy do czynienia z dwoma wersjami kapeli, jedną pod wodzą Andy’ego Powella i drugą prowadzoną przez Martina Turnera. Dzisiaj jedyny prawdziwy Wishbone Ash prowadzi jego założyciel i jedyny muzyk z oryginalnego składu, Andy Powell. W przypadku Wishbone Ash łatwo zrozumieć, dlaczego warto chodzić na koncerty kwartetu. Każdy jest inny, nawet te najbardziej znane kawałki mają swoje nowe wersje, wypełnione instrumentalnym szaleństwem. Słynne dwie gitary Powella i Turnera błyszczały na setkach występów. Jednak kilkanaście płyt koncertowych nie dorównywało wzorcowi wypracowanemu na „Live Dates”. Potem Andy Powell krzyżował gitarę z następnymi partnerami i bywało różnie. Już w nowym tysiącleciu Wishbone Ash wystąpił w studenckim klubie Eskulap w Poznaniu, kiedy Andy Powell miał świetnego partnera do gitarowych odjazdów. Był nim fiński gitarzysta Ben Granfelt. Po nim dobrze sobie radził kolejny fiński wirtuoz Jyrki Manninen.

Nowy album kwartetu nosi tytuł „Live Dates Live”. Jest więc nawiązanie do klasycznego wydawnictwa koncertowego, zaznaczone zresztą na okładce jubileuszowo „1973-2023”. Rejestracja koncertu nastąpiła w Darryl’s House Club w stanie Nowy Jork. Płyta jest celebracją 50-ciolecia wydania wspomnianej już koncertówki „Live Dates”. Nawet repertuar jest dokładnie powtórzony, lecz cała zawartość będzie prawdziwą ucztą dla słuchacza. Na jednej płycie CD udało się zmieścić 11 utworów, a łączny czas sięga 80 minut.

Słuchamy klasycznych, znanych i ogranych przez lata utworów i nie czuć ani przez moment, że muzycy już tylko odgrywają eksploatowane przecież przez dekady kompozycje. Najwspanialsze jest to jedyne w swoim rodzaju brzmienie dwóch solowych gitar Andy’ego Powella i Marka Abrahamsa. Grają solówki każdy osobno, potem spotykają się i serwują jedyne w swoim rodzaju melodyjne oblicze rocka. Jest też dużo ozdobników, pasaży, wzajemnego kąsania się licznymi motywami. Gitary brzmią soczyście, często słodko lub bardziej ostro. Wyraźnie z utworu na utwór wychodzi na plan pierwszy finezja gry gitarzystów, ich pomysłowość i muzykalność.

Andy Powell nigdy nie był rasowym wokalistą rockowym, a po latach jego głos stracił na sile wyrazu. Pierwsze pół godziny mija niepostrzeżenie i nagranie „Ballad Of The Beacon” jest uroczym dylanowskim kawałkiem w rytmie angielskiego walca. Bardzo dobrze wypada blues „Baby What You Want Me To Do” i okazuje się, że i w takim stylu słodkie unisono gitar jest wstępem do bardziej swobodnej improwizacji. Utwór „The Pilgrimage” ciągle brzmi świeżo, a „Blowin’ Free” - chociaż w szybkim tempie - zaskakuje połączeniem lekkości i delikatności z zadziornością równoległych partii dwóch gitar. Ostatnie pól godziny jest jak jazda bez trzymanki, mocny rytm i kaskady gitarowych pojedynków.

Trudno uwierzyć, ale można słuchać zapisu koncertu bez obrazka i chłonąć oryginalną muzykę, podziwiać muzykalność i formę kwartetu, który rzeczywiście zasługuje na znacznie wyższe oceny.

http://radiopoznan.fm/n/O1phld
KOMENTARZE 0