Weźmy na przykład The Beatles. Zaczynam od największego w historii muzyki popularnej zespołu, ponieważ wzbudza on w zasadzie najmniej kontrowersji – czy to w Polsce, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Nikt nigdzie nie zaprzecza ich wpływom, podobnie jak nikt nie śmiałby podważyć pozycji Elvisa Presleya, jako króla rock’n’rolla czy Roberta Johnsona jako „ojca” dojrzałego bluesa.
A jednak w naszym kraju zainteresowanie dokonaniami The Beatles bardzo często sprowadza się do pustych frazesów, za którymi nie idzie chociażby znajomość dyskografii czy rzecz tak podstawowa, jak poszczególne albumy w kolekcji płytowej. Większość Polaków Beatlesów zna i poważa. Chętnie również podyskutuje na temat przewagi „bitelsów” nad „stonsami”. Bądź odwrotnie. Problemy zaczynają się jednak, gdy przyjdzie dać materialny wyraz własnym sympatiom. Nie wiem, jak kształtuje się sprzedaż albumów na polskim rynku, ale odniosę się do branży znanej mi z praktyki, a więc rynku wydawniczego.
Książki o The Beatles, czy biografie poszczególnych muzyków zespołu nie mają w zasadzie komercyjnej racji bytu. Zbyt niewielu fanów zespołu podejmuje decyzję o ich zakupie. Zapewne dlatego, że każdy może uznać się za znawcę, każdy wymieni przynajmniej jeden album i kilka utworów. Często wiec pojawia się pytanie: po co czytać? Tyle, że równie dużo (a nawet więcej, z oczywistych powodów) znawców znajdzie się w Wielkiej Brytanii, a tam książek o „czwórce z Liverpoolu” jest po prostu zatrzęsienie. Co roku, czy to w trakcie targów londyńskich, czy frankfurckich, na każdym niemal stanowisku wydawców (i to niekoniecznie znanych z wydawania książek muzycznych) znaleźć można przynajmniej jedną nową pozycję. Ilość albumów ze zdjęciami, historii poszczególnych longplejów, przedruków oryginalnych zapisów tekstów czy biografii ludzi związanych z formacją można liczyć w setkach. I to rocznie! Każda zdobywa klientów. Nie raz pytałem agentów w trakcie spotkań, czy te książki, częstokroć drogie nawet jak na brytyjskie standardy, sprzedają się. Czy wydawca jest w stanie na siebie zarobić. Zazwyczaj spoglądano na mnie ze zdziwieniem. Odpowiedź jest dla nich oczywista: każda, najgłupsza nawet, książka z „bitlesami” (chociażby kolorowanki, których wysyp obserwowaliśmy dwa lata temu) znajduje tysiące nabywców. Jak bardzo różni się to w stosunku do naszego rynku!
Inny przykład, wydawałoby się – bardziej niszowy. W czasach, kiedy zawitała do polski „Era MTV” wielu Polaków mogło zachłysnąć się wspaniałą jakością i ilością prezentowanych teledysków największych światowych gwiazd. Pojawiały się również filmiki mniej znanych muzyków w Polsce, które następnie prowadziły do zwiększenia rozpoznawalności danego twórcy w naszym kraju. Rzecz oczywista – po to właśnie kręci się teledyski. Wśród takich muzycznych filmów, puszczanych regularnie, ciągle i z dużą rotacją znalazło się wideo Meat Loafa „ I’ll Do Anything For Love”. Historia dość banalna – miłość bliżej nieokreślonego stworzenia nocy (nie wampira, bo, o ile pamiętam, światło mu nie szkodziło) do pięknej kobiety. Zwykłe, typowe dla lat 90. dyrdymały. Ale jak wspaniale zrealizowane! Zresztą tak pierwszy „Bat Out of Hell” jak i następca, z którego pochodził ten utwór, okazały się wielkimi sukcesami komercyjnymi nadając tęgiemu „klopsikowi” (Meat Loaf to klop właśnie) status supergwiazdy. U nas jego rozpoznawalność szybko jednak zanikła, a fani muzyki o Meat Loafie zapomnieli.
Co innego w krajach anglosaskich. Tak w USA, jak i w Wielkiej Brytanii, nadal należy on do superligi legendarnych twórców. Przekonałem się o tym, gdy z bólem serca, jako reprezentant wydawnictwa, ku wielkiej konsternacji agentów, musiałem zrezygnować z zakupu licencji na jego biografię. Długo tłumaczono mi, że przecież Meat Loafa kupią wszyscy fani wychowani na muzyce lat 70., a i młodsze pokolenie pamiętające jego karierę w MTV, również nie wzgardzi dobrze przygotowaną książką. Tym bardziej, że jej autorem był jeden z najlepszych rockowych archiwistów jakich nosi ziemia – Mick Wall.
Niestety, nie w Polsce. U nas ta książka musiałaby okazać się klapą – nie było, co się łudzić. Podobnie wygląda sprawa z zespołem TOTO, którego video do utworu „Rosanna” leciało niemal non-stop w trakcie rozruchu telewizji „VH1”. Zespół w Polsce nadal jest znany i popularny. W tym sensie, że ludzie chętnie przejdą się na koncert, jak już formacja pojawi się w ich mieście. Nie wystarczy to jednak, by zaryzykować i podjąć się publikacji autobiografii Stevena Lukathera, bo, o dziwo, jest osobą na tyle mało u nas znaną, że większość niedzielnych fanów zespołu nie wie nawet, kto to jest. Z kolei twarda grupa miłośników zespołu jest zbyt nieliczna, aby można było zakładać sprzedaż całego nakładu.
Są to przykłady płynnej granicy między „boczną ulicą” a „głównym nurtem”. A jest ich o wiele więcej. Gdzie bowiem umieścić Bruce’a Springsteena? Ktoś powie „co za pytanie – oczywiście, że mainstream!”. A ja powiem tak: ile z albumów Springsteena macie Państwo na półkach? Ile singli? Ile utworów wymienicie ot teraz, z głowy? Jak często włączacie jego muzykę? Jestem w stanie się założyć, że żadna szczera odpowiedź na powyższe pytania nie będzie kwalifikowała Springsteena do „mainstreamu” w Polsce. Ten artysta zbyt mocno jest związany z anglosaskim stylem życia, zbyt mocno reprezentuje ideały i wartości rozwiniętej i dostatnie żyjącej klasy robotniczej. Klasy, której rozwój w Polsce przebiegał diametralnie inaczej od tej, która wciąż kształtuje gospodarkę w USA czy Wielkiej Brytanii. W wymienionych krajach podstawowym celem każdego pracownika fizycznego było zapewnienie godnego utrzymania rodzinie, kupno domu, samochodu i coroczny wyjazd na wakacje. Co najważniejsze, nie były i nie są to cele nierealne. U nas wartości te uchodzą za przejaw uprzywilejowania i odpowiadają raczej wyższej klasie średniej. Już chociażby z tego powodu, nawet pomimo doskonałej jakości samej muzyki, nie przyjmujemy przekazu odzianego w ubrudzone jeansy Springsteena na tym samym poziomie percepcji, co nasi anglosascy przyjaciele.
Ponadto gusta muzyczne w Polsce kształtowały się w zupełnie inny sposób niż na Zachodzie. To nie klasy społeczne, podział ideologiczno-geograficzny (chociażby powierzchowny, wbrew pozorom, ale często podkreślany podział na „północ” i „południe” decydujący chociażby o popularności muzyki southern rockowej), nie bunt czy chęć oderwania się od codzienności, decydował o tym, jaką płytę kupimy czy na jaki koncert się wybierzemy. W każdym razie decydowały w znacznie mniejszym stopniu ze względu na polityczne ograniczenia. Bunt wyrażany poprzez muzykę ograniczał się do produkcji rodzimych. Produkcje zagraniczne, o ile kogoś było stać, kupowało się w ciemno. Oczywiście z powodu ich kiepskiej dostępności.
W Polsce największy wpływ na gusta muzyczne Polaków miało kilku wybrańców, którzy dzięki dostępowi do zagranicznych płyt i znajomości w radiu zdołali swoje osobiste gusta wpoić ogółowi melomanów. A odbywało się to na zupełnie innym poziomie, w zupełnie innym wymiarze współodczuwania od tego, który mógł kiedykolwiek zasiać w swoich słuchaczach John Peel czy Molly Meldrum. Kasety nagrywało się z radia i jeżeli któryś z prezenterów postanowił się pochwalić ulubioną płytą, to płyta ta stawała się ulubioną milionów słuchaczy, którzy zdani byli wyłącznie na łaskę radiowców. Stąd chociażby niespotykana nigdzie indziej popularność Budgie w Polsce. Stąd też zupełny brak sympatii Polaków do wykonawców pokroju wspomnianego Springsteena, Davida Bowiego, KISS, w mniejszym stopniu The Who czy wielu wykonawców nurtu garage rock. Niestety, tak jak pod wieloma innymi względami, czasy PRL-u uczyniły z nas muzycznych inwalidów.
Kuba Kozłowski