29 listopada mija kolejna rocznica wybuchu Powstania Listopadowego. Powstanie wybuchło 1830 roku i jak wiadomo, zakończyło się klęską, naznaczając mentalność Polaków katastrofizmem i mesjanizmem. Wielką literaturę romantyczną, geniusz Mickiewicza i Słowackiego zrodziła ta klęska. Najbardziej jednak tragiczną rzeczą w tym wydarzeniu nie była sama przegrana Powstania, ale zmarnowana wielka szansa wybicia się na niepodległość.
Nigdy przedtem od roku 1717, kiedy Polska traci suwerenność na rzecz Rosji, ani potem, do roku 1918, kiedy w wyniku splotu dziejowych katastrof u sąsiadów, odzyskuje ją w pełni, żadne powstanie nie miało tak sprzyjających wiatrów jak właśnie Powstanie Listopadowe. A zmarnowali je sami Polacy w wyniku zdrady i głupoty.
Najpierw zajmiemy się zdradą. Zdrada jest niestety częścią naszej historii. Tak jak niemoc. Niemniej działalność wychowanego na Słowackim Józefa Piłsudskiego mówi, że żaden fatalizm na dziejami narodu nie ciąży. Nic nigdy z góry nie jest przesądzone, chyba że ulegamy aurze samopotwierdzających się proroctw. Powstanie Listopadowe upadło, bo klasa ludzi dowodząca nim, w tym generalicja, nie wierzyła w zwycięstwo. Zwycięstwo nie oznaczało pokonania Rosji, bo to było niemożliwe. Chodziło raczej o uczynienie dalszej wojny z Polakami dla Moskali nieopłacalnej, a to przy ówczesnym układzie sił politycznych w Europie, jak i siły świetnie wyszkolonej polskiej armii, było realne. Tak się nie stało.
Polscy historycy piszący o Powstaniu wskazywali raczej na nieudolność, ale była to zasłona dymna dla ewidentnej zdrady. Nie chcieli pomnikowych bohaterów ściągać z cokołów. Już historycy rosyjscy w XIX wieku wskazywali na to, że dowódcy polscy dokonywali cudów, aby przegrać bitwy, których przegranie wydawało się fizycznie niemożliwe. Dokonywali cudów, aby powstrzymać operacje, które musiały doprowadzić do całkowitego rozgromienia armii rosyjskiej, aby wreszcie w końcowej fazie wojny uniemożliwić jakąkolwiek skuteczną obronę. Pisał o tym Wacław Tokarz w znakomitej, napisanej w 1930 roku „Wojnie polsko-rosyjskiej”. W podobnym tonie, uzupełnionym o aspekt polityczny tej „dziwnej niemocy” pisał w „Szansach Powstania Listopadowego” Jerzy Łojek.
Zdrady dokonała grupa polityczna epoki Królestwa Kongresowego, która po wybuchu Powstania przyjęła w nim uczestnictwo, po to tylko, aby z całą premedytacją doprowadzić ruch narodowy do klęski, a Królestwo do powrotu pod panowanie Rosji. Dlaczego to uczyniła? W gronie tym dobrze rozumiano, że zwycięstwo polskie i odbudowanie niepodległości musi pociągnąć za sobą rewolucję polityczną i socjalną, musi zburzyć dotychczasowy system władzy i porządek uprzywilejowań. Chcieli, aby wróciło to, co było, co większość narodu odrzuciła, czyli autonomię w ramach Cesarstwa Rosyjskiego, a nie pełną suwerenność. Bali się po prostu utworzenia w miejsce Rzeczypospolitej szlacheckiej nowej Rzeczypospolitej demokratycznej i parlamentarnej, w której nie będzie miejsca dla uprzywilejowanej grupy. Stąd brała się orientacja raczej na dwór w Petersburgu niż własny naród.
Teraz zajmiemy się głupotą. Ta grupa kierująca Powstaniem liczyła na nagrodę za spowodowanie klęski. Tą nagrodą miała być właśnie restytucja tego, co było do 29 listopada 1830 roku. A co dostali? Namiestnika autokratę, wojska okupacyjne i system terroru i przemocy tzw. „Noc Paskiewiczowską” od nazwiska rosyjskiego generała, który Powstanie Listopadowe stłumił. Musieli w większości uchodzić na emigrację, bo czekałaby ich Syberia albo topór kata, jak w przypadku księcia Adama Czartoryskiego. Liczenie na łaskawość cara Mikołaja I było zaiste przejawem wielkiej politycznej przenikliwości! Niemniej wśród tzw. żywiołu radykalnego także było sporo mylnym mniemań. Dość powszechne było przekonanie, przynajmniej na początku Powstania, o konieczności oddania steru rządów tzw. autorytetom. I tu dochodzimy do kluczowego momentu, kiedy ważyło się, kto będzie Powstaniem kierował. Piotr Wysocki z nocy 29 na 30 listopada dowodził Szkołą Podchorążych. Wtedy swoją konsekwencją, determinacją i odwagą ocalił powstanie przed stłumieniem go w zarodku. 4 grudnia 1830 roku rzucił się na kolana przez maszerującą pod wodzą Maurycego Mochnackiego Szkołą Podchorążych, aby nie dopuścić do obalenia rządów kontrrewolucyjnych kapitulantów w jego oczach „wielkich” autorytetów. I nie dopuścił.