Gitarzysta i kompozytor nagrywał w swojej karierze również płyty solowe i ta zatytułowana „Luck and Strange”, jest piątą w tym niewielkim zbiorze indywidualnych prac artysty. W XXI wieku David Gilmour nie był zbyt natrętny i wydał trzy solowe płyty, uzupełnione koncertowymi „Live At Pompeii” oraz „Live In Gdańsk”. Nagrania na album „Luck and Strange” powstawały przez pięć miesięcy w dwóch miejscach w Brighton i w Londynie.
Nie będę dywagował jakie były oczekiwania fanów, bo to paleta od akceptowania wszystkiego co stworzy artysta, po wymagania, aby nowa muzyka była przedłużeniem dzieła Pink Floyd. Pewnie każdy twórca kalkuluje i bierze pod uwagę to co myślą odbiorcy. Podobno w przypadku omawianej płyty, obiektem takiej kalkulacji był wybór producenta. Na początku miał to być Rick Rubin, ostatecznie David Gilmour zaproponował tę rolę reprezentantowi młodszego pokolenia Charliemu Andrew (Alt-J).
W krótkiej introdukcji instrumentalnej „Black Cat” trudno jeszcze się zorientować, co ta impresja dźwiękowa zapowiada. Nie wiem jaki był zamysł takiego wstępu, bo to ledwie skrawek muzyki, jakby to była niezobowiązująca rozgrzewka przed startem na serio. A potem pojawia się leniwy bluesowy klimat w tytułowym utworze „Luck and Strange”. Niby wchodzimy w znane wszystkim rejony muzyki Pink Floyd, tylko bez tego barokowego zadęcia. David Gilmour śpiewa z wyrazem i słychać charakterystyczne brzmienie jego gitary. Dynamika powoli faluje, jednak nie osiąga tej pinkfloydowskiej dramaturgii.
Kolejne utwory mają podobny wymiar brzmieniowy, bardziej zbliżony do gry w studiu kilku muzyków niż do dużej produkcji, w której nadbudowa dogrywanych ścieżek imituje katedralną przestrzeń. Ten kameralny nastrój podkreśla nikły, skromny dźwięk ukulele na początku kompozycji „The Piper’s Call”. Utwór tężeje wraz z wejściem sekcji rytmicznej, klawiszy i chórków. Nagranie może się podobać od pierwszego słuchania, a partia gitary wprowadza muzykę na dobrze znane obszary Davida Gilmoura. W takich warunkach gitarzysta króluje. Jeszcze nie rozpędza się instrumentalnie bardzo, jak to ma często w zwyczaju. Ten niedosyt działa na korzyść przebiegu płyty.
Utwór „A Single Spark” jest świetnie ułożony od strony struktury kompozycji, melodyka i harmonia znajdują wreszcie ujście w pełnowymiarowej partii solowej gitary, obudowanej bogatym brzmieniem dużego składu orkiestry i instrumentów klawiszowych. Raz jeszcze trzeba przyznać, że David Gilmour jest gitarzystą narracyjnym, stroniącym od technicznych pokus.
Następne nagranie „Vita Brevis” jest niczym kurtynka dźwiękowa ze splecionych akordów harfy i gitary slide. Głos Romany Gilmour, córki Davida, odsłania folkowy urok utworu „Between Two Points”. To kompozycja Montgolfier Brothers z 1999 roku w pięknej, tajemniczej wersji, pełnej intymności i czaru. Bliski plan łkającej gitary robi piorunujące wrażenie. W połowie czuć, że płyta ma wyraźnie rodzinny rys, bo teksty utworów przygotowała Polly Samson, żona Gilmoura, a Romany Gilmour i syn Gabriel Gilmour, pozostają obecni jako głosy w chórkach.
Utwór „Dark and Velvet Nights” najbardziej przystaje do stylistyki Pink Floyd, ze wszystkimi atrybutami muzyki zespołu. Podobnie jest w następnym nagraniu „Sings”, gdzie warto wsłuchać się w grę basisty Guy’a Pratta, klawiszowca Roba Gentry i perkusisty Steve’a Gadda. Nie ma tu żadnych instrumentalnych fajerwerków, lecz to właśnie wymienieni wprowadzają do muzyki spokój, harmonię i scalenie brzmienia.
Kompozycja „Scaterred”, chociaż znowu w bluesowym klimacie, rozwija się w symfoniczną formę z imponującą partią solowej gitary. Powraca ten świetny muzyk-sztukator David Gilmour, który grał na strunach wrażliwości słuchaczy utworami „Learning to Fly” czy „Comfortably Numb”.
Tu kończy się płyta zasadnicza. Dodatkowe dwa utwory „Yes I Have Ghosts” i wersja demo „Luck and Strange” odsłaniają wstępny proces wykluwania się muzyki. David Gilmour wykorzystał fragment jamu w studiu z nieżyjącym klawiszowcem Pink Floyd, Richardem Wrightem.
W warstwie literackiej utwory tylko na pozór mieszczą się w prostym, refleksyjnym i nostalgicznym przekazie. Bardziej chodzi o rozmyślania dojrzałego człowieka na temat kondycji świata, śmiertelności i mroków niepewności egzystencji. W repertuarze płyty nie znajdziemy kompozycji wybitnych, lecz kilka można zaliczyć do bardzo dobrych. Powróciły charakterystyczne barwy i rozwiązania stosowane przez angielskiego artystę. Ustąpiła dawna energia rockmana, są w zamian przejawy świeżości.
Z ostatnich płyt Davida Gilmoura „Luck and Strange” jest jednak najciekawsza. Zrobiona ze smakiem i elegancją, powinna się podobać bardziej z każdym kolejnym odsłuchaniem.