Przegapił moment w którym czapeczka z piórkiem powinna wylądować na wieszaku a zielone, ciasno opinające wydatne uda, leginsy powinny otrzymać od dawna zasłużoną możliwość oddechu. Gdyby dorobek formacji zamknął się w trzech/ czterech albumach powiedziałbym, że Blackmore’s Night stanowił intrygujące odskocznie od całego tego hard rockowego zgiełku, którym Ritchie Blackmore przez lata przesiąkał. Ale, na Boga, nie mogę tego powiedzieć, bo albumów średniowiecznych minstreli powstało dziesięć! D-z-i-e-s-i-ę-ć w większości powtarzalnych, granych na jedno kopyto płyt, po przesłuchaniu których w jednym podejściu pozostaje jedynie udać się na kolejną krucjatę z nadzieją znalezienia ukojenia na szablach saracenów.
Rozumiem i akceptuje fakt, że od dawien dawna, jeszcze w czasach Deep Purple, Blackmore chciał spełniać się na odrobinę innych, niekoniecznie rockowych polach ekspresji. Nie przeszkadza mi, że zapragnął pogrywać pseudo renesansową muzykę w drewnianej izbie ogrzewanej ogniem, z kilkoma psami łaszącymi się u nogi i grupkę z lekka skołowanych muzyków, okutych w bufoniaste i niewygodne fatałaszki.
Z Jonem Lordem nie poszłoby mu tak łatwo a Gilan zapewne nawet za kilka butelczyn whisky nie zdecydowałby się pląsać po lasach. O ile jednak nie mam nic przeciwko temu, aby Blackmore swoje ciężko zarobione pieniądze inwestował tak, jak mu się podoba (nawet jeżeli w mało rentowny zespół folklorystyczny) to stęskniłem się za Rainbow. Nie za Deep Purple z Blackmorem (bo jest to marzenie ściętej głowy) ale właśnie za Rainbow, które w ciągu dwudziestu lat nagrało trzy genialne płyty (debiut, Rising oraz Long Live Rock’n’Roll) trzy fantastyczne (Down To Earth, Difficult To Cure, Bent out of Shape) i dwie niezwykle udane (Straight Between the Eyes, Stranger in Us All). No i na tym ich dyskografia się kończy.
Pytanie brzmi czy nadal mówiłbym o dyskografii niemal idealnej, gdyby Rainbow nagrał kolejną płytę studyjną? Odcinanie kuponów od legendy mało komu wyszło na zdrowie, a longplaye rejestrowane po latach rzadko kiedy dorównywały dokonaniom wcześniejszym. Może zostałby tylko niesmak? Może zamiast czekać na album Rainbow Anno Domini 2019 czy 2020 lepiej włączyć po raz setny Rising? Obawiam się, że właśnie tak należałoby zrobić, w czym utwierdził mnie odsłuch koncertu reaktywowanej formacji. Występ miał miejsce w nie lada zasłużonym dla brytyjskiego rocka mieście Birmingham w roku 2016 a Ritchie postanowił uderzyć z grubej rury łączyć tęczowe evergreeny z kilkoma niezapomnianymi przebojami Deep Purple. Nie wyszło to płycie na dobre.
Pewnie „śpiewałbym” inaczej, gdybym na owym koncercie stał w pierwszym rzędzie drąc się „Soldier of Fortune”. Siedząc jednak przed sprzętem w domu miałem bardzo mocne wrażenie, że cały ten koncert zrobiony był tak jakoś na pół gwizdka. Jak gdyby Blackmore poszedł do swojego managera, powiedział mu: „Teraz chciałbym sobie pograć trochę rocka, weź mi tu przyprowadź jakichś ludzi do grania. Aha, i wokalista ma brzmieć jak Dio, bo w sumie to go lubiłem”. No i mamy („Panie Kierowniku! Dwa dni będę jeździł, a go znajdę!”) . Romero nie tylko brzmi jak Dio ale nosi nawet to samo imię. O reszcie muzyków można w zasadzie powiedzieć tyle, że są, wiedzą co robić i dobrze nauczyli się materiału źródłowego. Wisienką na torcie (po raz kolejny pokazującym, którego z wokalistów Rainbow Ritchie darzył największym szacunkiem) jest klawiszowiec Jens Johansson, który przez rok grał nawet w zespole Padavony. O basiście nie ma co wspominać, podobnie jak o facecie za garami. Po prostu robił swoje.
Nie można za to zignorować Ronniego Romero. Muszę powiedzieć, że swoją zdolnością do podrabiania barwy i intonacji Dio wzbudził u mnie zainteresowanie. Wyrobnik z niego bardzo sprawny, chociaż miałem również wrażenie, chociażby w trakcie trudnego do zaśpiewania „Stargazera”, źe młody Romero jest na granicy swojej wytrzymałości. Robił wszystko, co tylko mógł, aby oddać ducha oryginału. Nie oddał. Brzmiał do tego, jakby po zakończeniu utworu miał z wysiłku zemdleć. Naprawdę, słuchając tego wykonania miałem ochotę wstać i krzyknąć: „przestańcie męczyć tego faceta! On tego nie wytrzyma”. Inna sprawa, że w wielu fragmentach wypadał jednak bardzo dobrze. Chociażby „Man on The Silver Moutain” czy „Catch The Rainbow”. Generalnie, z racji predyspozycji wokalnych, o wiele lepiej radzi sobie w utworach ery Dio. Inna rzecz, że są to po prostu najlepsze utwory w dorobku zespołu. Nie najgorzej zabrzmiał również „Spotlight Kid” czy „Since You Been Gone”, ale w tych wykonaniach zabrakło jednak swingującego luzu Bonneta czy bezczelności Joe Lynn Turnera. Jeżeli chodzi o utwory Deep Purple to można ich posłuchać. Ale nie trzeba. Niczego nowego tu nie odkryjemy a wokal Ronniego jest po prostu przyzwoity. Dobry, ale niepodnoszący ciśnienia. Z wyjątkiem „Soldier of Fortune” w którym zabrzmiał pięknie. „Perfect Strangers” udał się przyzwoicie. Niezwykłą radość sprawia także usłyszenie na żywo „Child In Time” którego to utworu Ian Gillan już na pewno (słysząc jego ostatnie dokonania koncertowe w Krakowie) nigdy nie zaśpiewa. Ronnie daje nam jedyną szansę aby posłuchać go na scenie.
W zasadzie trudno mi tu pokusić się o jakieś podsumowanie. Naprawdę mam wrażenie, że nowe wcielenie Rainbow (ponownie jako Ritchie’s Blackmore Rainbow – co już samo w sobie dużo mówi o założeniach gitarzysty w stosunku do projektu) jest chwilowym grymasem Blackmore’a i poza kilkoma nostalgicznymi występami niewiele nam z niego przyjdzie. Ritchie jaki jest, każdy widzi. Nadal gra genialnie. Nadal trudno z nim wytrzymać i nadal preferuje muzyków niemal anonimowych, aby utrzymywać pełną kontrolę nad zespołem. O tym jaka jest ta płyta dużo mówi również sama okładka. Zdjęcie niczym z pirackiej wersji kupionej gdzieś na rynku u obywateli byłych republik radzieckich, upchanej miedzy Bony M a ciepłymi skarpetami. Na pierwszym planie Ritchie, w tle młodzik z mikrofonem a jeszcze dalej ponownie Ritchie. I tak właśnie jest. Ludzie kupią tą płytę, aby po wielu latach usłyszeć jak Mistrz wykonuje je na żywo, skoro z Deep Purple dogadać się nie chce i nie potrafi. Reszta jest jedynie dodatkiem. Nowe Rainbow to nie „zespół Rainbow”. To akompaniament dla gitarzysty, który akurat postanowił oddać się muzycznym wspominkom. Ale płytę i tak polecam. Dobra muzyka zawsze się broni.
Kuba Kozłowski