Tyle że takie mamy przyzwyczajenie historyczne, żeby na Boże Narodzenie sobie kulinarnie dogodzić. Z czego to się bierze? Otóż Polska to ciągle naród chłopski, co mamy schowane w podświadomości, ale jednak. A na wsi okres przed Bożym Narodzeniem to był post podwójny. Po pierwsze: chłopy (i tak wygłodzone) trudniły się wówczas omłotem zboża na klepisku. Co jest harówą.
Po drugie: w adwencie obowiązywał post (np. od pokarmów mięsnych), a na katolickiej wsi brano to całkiem poważnie. W rezultacie chłopu z niedojadania żołądek przyrastał do kręgosłupa. Ale on wiedział, że się odkuje. Przy świątecznym stole, bo już omłócone, a i tak w święta robić nie wolno. Więc żona i matka odkładała co lepsze na ten święty czas. A wtedy następowało wielodniowe obżarstwo. Aż po grdykę, do przesytu. I dla zmęczonego ciężką fizyczną robotą jeszcze jedna rozkosz. Można siedzieć, patrzeć się w jeden punkt i nie ruszać nawet o centymetr. W dodatku z pełnym żołądkiem, więc prawie jak w niebie. A potem chłopski syn, który w PRL-u awansował do miasta, przechowywał w pamięci obyczaje swoich przodków. I przymus świątecznego obżarstwa przenosił w nowe czasy. Mimo, iż już adwentu nie respektował, zboża nie młócił i - nie głodował. I teraz ukryta w podświadomości pamięć obyczajów dziadów i pradziadów podpowiada mu – Boże Narodzenie, więc czas najeść się po grdykę i patrzeć w jeden punkt, konkretnie w telewizor.
No tak, łatwo powiedzieć – najeść się, ale gdzie – o ile nie we własnym domu? I co zamówić? I tu zaczynają się schody. Bo: zmiany w naszym życiu postępują tak szybko, że polszczyzna dawno już przestała za nimi nadążać. W informatyce czy kosmetyce wstawiamy więc angielskie nazwy jak leci, bo na polskie odpowiedniki nie doczekalibyśmy się do końca życia. W gastronomii i kulinariach – odwrotnie. Tu kwitnie upajająca twórczość językowa – na każdym poziomie. Wyjdźmy od nazw lokali.
Nazwać dziś restaurację Stylowa, Relax czy Słoneczna to PRL-owski obciach. Teraz na każdym rogu wyrastają „farmy”, „plantacje”, „aleje” czy „fabryki” smaku. W nazewnictwie zdarza się tak śmiała twórczość słowiarska, że Białoszewski z Przybosiem pochlastaliby się z zazdrości. Ot, klientów zaprasza: „Bydło i Powidło”, „Chwast Food”, „Cho No Tu” (sieć wschodnich barów), „Nasza Pasza”, catering „Kura do Biura”, „Władca Burgerów” czy „Pizza na Wypasie”.
Nazewnictwo śmiało postępuje też za bieżącą polityką, więc w swoje podwoje zaprasza: „PoPIS Władzy”, „Kaprys Prezesa”, „Madrycka Samolotowa”, „Pizza i Przyjaciele”, „Agent Tomek”, „Stażystka w Białym Domu”, „Pizza na Podsłuchu”, „PaliOsioł”, „Nie chcę ale muszę”.
Oferta gastronomiczna nazywana bywa karmą, paszą, deską, żłobem, ewentualnie korytem. Koryto – jeśli skromniejsze – występuje pod nazwą „korytka relaksującego”. Podział obiadu na pierwsze, drugie danie i deser to już jakiś Biskupin. Teraz posiłek dzieli się – przykładowo - na uwerturę, sonatę paprykową, preludium drobiowe i symfonię ziemniaczaną. Nie darmo czytamy w menu: "Jeżeli nazwy potraw są miłą muzyką dla uszu, ich smak okaże się symfonią dla podniebienia…". Stosowany bywa tu tez klucz miłosny. Najpierw podają więc „Flirt”, czyli przystawki, potem „Pragnienie”, czyli zupę, następnie „Namiętność” (sałatki), wreszcie „Pożądanie”, czyli drugie danie.
Ogromne postępy poczyniliśmy w sztuce pozycjonowania składników potrawy. Pstrąg bywa „otoczony wykwintnym warzywem”. Kaczkę serwuje się w „kompozycji marchwi i bambusa”. Zdarza się "Leśny połów zatopiony w wiejskiej jęczmiennej sielance”, „Halibut rozpostarty na łożu z liści świeżego szpinaku”, ale też „Halibut z pieprzem w łożu z liści młodego szpinaku (a nad łożem baldachim z marchewki julienne)”, także „Śledź otulony ziołowym dymem”, „Golonka w towarzystwie podlaskiej baby ziemniaczanej”, „Strudel z pieczonej golonki i kurek w otoczeniu chrustu ziołowego”, czy „Gruszka Świntuszka w karmelu kąpana”.
Karierę robi staropolszczyzna, z rzeczownikiem „jadło” na czele. Mamy więc „jadło: chłopskie, tutejsze, swojskie, góralskie czy śląskie”. W ślad za tym postępuje ludowe nazewnictwo dań: „Bydło w szkodzie” ( wołowina z sałatą warzywną), „Wół na pastwisku” , „Cielę na gościnnych występach”, „Byczek pod kołderką” czy „Prosiak na wypasie”. Dalej postępują: „Schab sołtysa”, „Schab od dziedzica”, „Szynka plebana”, „Szynka zza stodoły”, „Kiszka od chłopa”. I jeszcze: „Pierogowe michy”, „Kurak po gospodarsku”, „Jadło Maryny”, „Wóz Drzymały” albo i „Ześwinione kurki”.
W lokalach w różnych regionach kraju natknęliśmy się na potrawy, które wymykają się wszelkim klasyfikacjom, jako to: , „Śmietnik leśniczego”, (w okolicach podmiejskich występuje mutacja „Śmietnik działkowca”) „Zezowate szczęście”, „Szybki Bolek”, „Augustowskie noce”, „Pocałunek wdowy”, czy „Przegląd tygodnia”.
Tutaj inwencja wydaje się nie znać żadnych ograniczeń: „Świeże zlewki”, „Kaczka Osłupiająca”, „Portfel Dzianego Jelenia” „Bursztynowy Rosół Uperfumowany Knedlami Cielęcymi”, „Trzy Noce Marynowane w Burgundzie”, „Turbot na Zielonej Łące z Puchem Wschodnim”
Tu przerywam, bo bym nigdy nie skończył. Więc – smacznego i niech się w dobre zdrowie obróci!
Wiesław Kot