Zamiast gwałtu – miłość. Zamiast pedofilii – małżeństwo. Nowy film Todda Haynesa, z genialnym duetem aktorskim, gwarantującym kinowy sukces, wchodzi do kin 2 lutego.
Płaczące dziecko, hot-dogi na grillu i odchody zapakowane w pudełko niczym niechciany prezent – bardzo tajemniczo jesteśmy wprowadzani w świat „Obsesji”, w której przecinają się drogi Elizabeth Berry (Natalie Portman) i Gracie Atherton-Yoo (Julianne Moore). Elizabeth jest wziętą aktorką, kobietą z innego świata, która właśnie w rolę Gracie ma się wcielić w swojej następnej produkcji.
Gracie, przynajmniej jeśli trzymać się litery prawa, jest gwałcicielką i pedofilką, choć mocne epitety mogą być przez innych co najwyżej pomyślane, na głos nie wypowiada ich nikt. Co zresztą nie byłoby szczególnie skuteczne, bo żeby zaistniały wyrzuty sumienia, musi wystąpić świadomość złego postępowania, a tego u Gracie próżno szukać. Stereotypowy „przestępca seksualny” nie jawi nam się też jako zadbana i elegancka kobieta. Ofiarą (a wielowymiarowość tego określenia jest jednym z ciekawszych wątków) był Joe Yoo, który (uwaga) dziś jest nie tylko mężem Gracie, ale ojcem trójki wspólnych dzieci.
Elizabeth pojawia się w ich domu nagle, intensywnie, na chwilę stając się niemal członkiem rodziny – zasiada przy wspólnym stole, uczestniczy w przełomowych wydarzeniach, jednocześnie węszy i podkopuje fundamenty zbudowane na niepewnym gruncie. Och, Betty! Zachwycam się jej urodą i jednocześnie boję się tej postaci, która w różową sukienkę i łagodny, słodki głos ubiera swoją bezwzględność. Betty dobrze się ukrywa, ale Haynes stworzył ją egoistyczną i po trupach dochodzącą do celu, którym jest kradzież (nie pożyczka, nie ludzka ciekawość, zwykła kradzież) fragmentu życia i osobowości Gracie. Elizabeth chce nią być, jak najlepiej i jak najbliżej, bo świdruje jej serce perfekcjonizm i obsesyjna (to jej hołd oddaje tytuł) żądza, która sprowadza się przecież tylko (choć dla niej aż) do odegranie roli Gracie w niezależnym, niskobudżetowym filmie.
Przecież gdybyśmy nie byli szczęśliwi, to nie żylibyśmy ze sobą od 24 lat!
– rzuca Joe, na końcu zdania dodając jeszcze przepełnione zwątpieniem „prawda…?”. Kogo próbuje przekonać? Siebie, choć znudzenie i pytania pojawiają się coraz częściej. Pomimo, eufemistycznie rzecz ujmując, nietypowego startu małżeństwa, jest on pod tym względem po prostu typowym małżonkiem z długim stażem. Pytania trudno jednak zadawać, skoro negatywne emocje zostały dawno i głęboko zakopane, a życiowa partnerka, choć czasem może bardziej mama, własnych emocji również nie potrafi przetwarzać.
Todd Haynes znów oddaje ekran kobietom, i to kobietom absolutnie wspaniałym. Hasłem wywoławczym przy okazji „Obsesji” jest „wielki powrót Natalie Portman”. Portman rzeczywiście jest wielka, bez względu na ten film, a może nawet zwyczajnie z jego pominięciem. Niczego nie brakuje jej aktorstwu, po prostu budowa postaci nie pozwala jej wyszaleć się tak jak w „Czarnym Łabędziu” czy „Przerwanej Lekcji muzyki”. Jest dobrze, ale przecież widzowie uwielbiają szaleństwo. Co innego Julianne Moore, której Haynes oddał lejce już w „Daleko od Nieba” z 2002 roku. Tam - kobieta, u której podziwiamy przemianę emocjonalną. Cathy Whitaker celowo przeciwstawia się stereotypom i uprzedzeniom toczącym Amerykę lat 50. a dotyczącą podziałów rasowych. W najnowszej produkcji Gracie wprawdzie też jest na cenzurowanym za swoje czyny z przeszłości, choć tak jak rasizm jest przekleństwem słusznie minionym (przynajmniej ogólnie rzecz ujmując), trudno wyobrazić sobie, żebyśmy za kilkadziesiąt lat zaakceptowali pedofilię.
Co różni Cathy i Gracie, to właśnie sfera emocjonalna. Bohaterka „Obsesji”, choć powierzchownie dojrzała, ma w sobie jądro tak ciemne, jak ciemna może być tylko ogromna trauma, której nie było szansy przepracować. Julianne Moore jest doskonała!