Słowami Jerzego Harasymowicza „w górach jest wszystko co kocham” mógłby zwrócić się do nas główny bohater, Pietro (Luca Marinelli). Góry, poza dostarczaniem szeregu zachwytów, potrafią być nauczycielem despotycznym i przywłaszczać wiele tylko dla siebie. Czasami za ich niezastąpione lekcje płaci się cenę ostateczną.
Młody Pietro od najmłodszych lat, choć wtedy jeszcze przecież nieświadomie, z górami się zrastał. W małej, włoskiej wiosce u podnóży Alp spędzał z rodzicami niemalże każde wakacje. Chłonął monumentalne widoki, doświadczał nieprzejednania górskich szczytów i wraz ze swoim nowym przyjacielem, Bruno (Alessandro Borghi), poznawał zarówno smak beztroskiej zabawy jak i wartość pracy – w końcu krowy się same nie wydoją. Może podskórnie już wtedy chłopcy czuli, że poza ogromną radością z przebywania tu i teraz, dzieli ich przepaść wynikająca z pochodzenia. Rodzice Pietra wprawdzie mają nadzieję zasypać ją zabierając Bruna do Turynu, a wtedy ujawnia się w pełni wrażliwość ich syna. Choć ledwo odrośnięty od ziemi, czuje, że w mieście jest coś nienaturalnego, blokującego rozwój człowieka jako czułej i moralnej jednostki.
Twórcy nie nakładają nachalnych kontrastów na różnice klasowe wynikające z pochodzenia. Życie bliżej natury, co zresztą, już jako dorosły, Bruno określa jako śmieszne pojęcie padające tylko z ust miastowych, nie gwarantuje szczęścia a film wcale nie jest jego pochwałą. Mimo to, przez niemalże 2,5 godziny, te dwa środowiska ścierają się ze sobą niejako za pomocą losów bohaterów. Bruno, z korzeniami głęboko zapuszczonymi gdzieś w okolicach Matterhornu, tak pewny swojej przyszłości jako serowara i człowieka gór, zaraża tym innych i zapewne wywołuje małe ukłucie zazdrości w sercu poszukującego sensu życia Pietra. Nim z kolei Turyn miota, co zresztą robi z dzisiejszym pokoleniem 30-latków zapewne każde miasto. Oferuje niemalże wszystko, poza wolnością wynikającą z życia powoli.
Ta autorefleksja pojawia się u bohaterów już wtedy kiedy obaj nazywają siebie mężczyznami i, po zawirowaniach wieku nastoletniego, spotykają się ponownie. Pozostając w słownictwie górskim, te pierwsze chwile są stromym podejściem, bo poza koniecznością ponownego odnalezienia w sobie podobieństw – sama broda nie wystarczy – Pietro musi zmierzyć się z pewną bolesną prawdą. Podczas gdy on pozwolił sobie oddalić się od rodziny, Bruno stał się dla jego ojca kimś na miarę drugiego syna. Jakimi szczęściarzami może jednak nazywać się ta dwójka rówieśników. Ich przyjaźń, jak ta biblijna agape, ma nić zwiniętą z bezinteresowności i od początku stanowiła dar, dzięki któremu obydwoje mogli się rozwijać. I choć wspaniale byłoby się zatrzymać na tym pełnym miodu porównaniu, nić, tak jak i kij, także końce ma dwa. Gdzie postawić granicę między bliskością a samotnością? Jak daleko człowiek jest w stanie wpuścić drugiego do swojego serca i odkąd ten musi iść już sam. Czy tak być musi, czy może sami stawiamy te bariery bo nie mamy już siły iść jako człowiek wyżej? Te właśnie pytanie zostały rozsypane gdzieś na pokrytej śniegiem alpejskiej hali jednej z Ośmiu Gór. A odpowiedź, która pozwoliłaby stwierdzić czy decyzje podejmowane przez bohaterów są wyrazem odwagi, czy bezsilności, może nie istnieć. Ale to nie znaczy, że nie mamy jej szukać.