NA ANTENIE: CORECZKO/KAYAH
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

Podczas Rzezi Wołyńskiej dwukrotnie uratowali go Ukraińcy. Jerzy Moroz w Radiu Poznań w 80. rocznicę zbrodni [ROZMOWA]

Publikacja: 11.07.2023 g.10:40  Aktualizacja: 11.07.2023 g.15:18 Łukasz Kaźmierczak
Poznań
Jerzego Moroza z Szamotuł podczas Rzezi Wołyńskiej dwukrotnie uratowali Ukraińcy. Dziś o tym, co spotkało jego rodzinę, mówił w porannej rozmowie Radia Poznań.
Jerzy Moroz - Kadr z filmu Jerzy Moroz: cykl DZIECI WOŁYNIA - YT: IPNtvPL
Fot. Kadr z filmu Jerzy Moroz: cykl DZIECI WOŁYNIA (YT: IPNtvPL)

Spis treści:

    Pierwszy raz udało mu się uciec przed ukraińskimi nacjonalistami dzięki Ukraińcowi, którego zatrudnił jego dziadek w szkole w Pistyniu.

    Jak Ukraińcy zaczęli palić polskie wsie i między innymi podpalili Pistyń, to myśmy z mamą zdążyli uciec z domu i ten Ukrainiec zaprowadził nas do swojego domu. Jak zaprowadził nas do swojego domu, to któryś z tych banderowców widział, że my tam idziemy i przyszedł i powiedział: Dmytro, ty masz Polaków, a on stanął w drzwiach i powiedział: weźmiecie ich, ale po moim trupie

    - mówił Jerzy Moroz. 

    To ten Ukrainiec pomógł Jerzemu Morozowi i jego mamie uciec do lasu, potem noc spędzili w budynku gospodarczym w huculskiej chacie. Kolejni Ukraińcy pomogli im dostać się do Kołomyi. 

    Jerzy Moroz jest jednym z ostatnich żyjących świadków zbrodni wołyńskiej. Szacuje się, że w latach 1939–1945 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej z rąk ukraińskich nacjonalistów zginęło ponad 130 tysięcy osób narodowości polskiej. 

    Poniżej cała rozmowa:

    Łukasz Kaźmierczak: Dziś wyjątkowi goście - na łączach jest ze mną pan Jerzy Moroz - szamotulanin, który przeżył Rzeź Wołyńską, w studiu natomiast Piotr Szelągowski - prezes Wielkopolskiego Stowarzyszenia Kresowego, z którym nie raz rozmawialiśmy o tematyce wołyńskiej.

    Piotr Szelągowski: Małe uzupełnienie - od zeszłego roku też kawaler brązowego krzyża za zasługi nadanego właśnie z tego tytułu - 17 lat walki o prawdę.

    O prawdę dotyczącą Wołynia, ja też upływ czasu widzę na pana koszulce. Pan co roku produkuje koszulkę.

    Piotr Szelągowski: Od 10 lat.

    Która przypomina o kolejnej rocznicy Krwawej Niedzieli, widzę 80. rocznicę, dlatego też o tym rozmawiamy i z tego tytułu pozwoliłem sobie zaprosić i bardzo dziękuję, że pan Jerzy przyjął nasze zaproszenie jako świadek. To wyjątkowa okazja, żeby posłuchać kogoś, kto był wtedy na Kresach Wschodnich. Galicja Wschodnia, Wołyń, bo to jest takie symboliczne powiedzenie Wołyń. Chciałem zapytań o pańskie przeżycia, te przede wszystkim, które sprawiły, że pan może z nami rozmawiać. To, że pan przeżył, że został pan uratowany. Gdzie pan mieszkał do tego momentu, kiedy pan musiał po prostu uciekać i ratować swoje życie razem z mamą?

    Jerzy Moroz: Ja tak, jak było napisane we wszystkich moich wywiadach, a jest ich masę, urodziłem się w Brzuchowicach i jak Niemcy napadli na Polskę, ojciec był oficerem rezerwy Pułku Ułanów Krechowieckich, poszedł na wojnę bronić ojczyzny, a nas zawiózł do swoich dziadków. Dziadek był dyrektorem szkoły całe XX-lecie międzywojenne we wsi Pistyń i tam nas zawiózł i tam przeżyłem całą gehennę. Może mi będzie pan zadawał pytania, bo ta moja opowieść i te wszystkie przeżycia, cała gehenna w tej wsi, to do napisania byłaby książka i trudno mi opowiadać i dlatego chciałbym się ograniczyć do tego, co pana interesuje.

    To zapytam, jak pan uratował życie? Bo co najmniej dwa razy Ukraińcy uratowali panu i pańskiej mamie.

    Jerzy Moroz: Życie uratowane miałem więcej niż dwa razy, bo jest trudno - nawet w tych wywiadach, które prowadziłem, to nie wszystko zostało nagrane, nie wszystko zostało napisane ze względu na ograniczenie czasu tak, jak w tej chwili, więc pierwszy raz, jak wkroczyli Sowieci w 1939 roku, to przyszedł za nami list gończy. To wszystko działo się ze względu na to, że ojciec był oficerem rezerwy pułku ułanów. Całe moje prześladowania z tym się wiążą. To pierwszy raz w 1939 roku, ponieważ dziadek był szanowany jako dyrektor szkoły, zawiadomili z gminy, że przyszedł za nami rosyjski list gończy do wywiezienia na Syberię, że synowa z synem mają natychmiast uciekać i gdzieś się schować i wtedy pierwszy raz wywieźli nas pod osłoną nocy - wcześniej do wieczora przechowali w tym dniu, by nas nie znaleźli z powodu tego listu gończego, a pod osłoną nocy wywieźli nas do wsi Łuhy powiat Dolina, blisko Lwowa, bo tam mieszkała wtedy babci siostra i tam u niej w sianie, w budynku gospodarczym pierwszy raz się chowaliśmy. W sianie nas chowali, w dzień w ogóle nie jedliśmy. Dzień był dla nas nocą, a w nocy przynosili nam dzień.

    Panie Jerzy, chciałbym teraz przejść do tych wydarzeń wołyńskich bezpośrednich, tych związanych z rzezią nawiązać, o tamto uratowanie pana zapytam.

    Jerzy Moroz: Hitler zdradził Stalina i wkroczyli tam Niemcy. Przyszli Niemcy, to przyszedł za nami drugi raz list gończy, bo myśmy wrócili do tego Pistynia. Jak Niemcy wkroczyli, to myśmy to traktowali jak wyzwolenie. Zacząłem tam chodzić do szkoły w tym Pistyniu i jak wkroczyli Niemcy, to znowu przyszedł ten znajomy pracownik gminy i powiedział, że w związku z ojcem przyszedł za nami list gończy do obozu koncentracyjnego, że za 15 minut tu będą i że mamy uciekać i drugi raz do tych sprawdzonych Łuh myśmy pojechali i w tym sianie drugi raz się ukrywaliśmy. Jak wszystko się uspokoiło, drugi raz wróciliśmy do tego Pistynia i tam tragedia była taka moja, że choć zacząłem chodzić do szkoły w tym Pistyniu i byłem w połowie drogi do domu, to wtedy stanęły przede mną dwa wozy opancerzone niemieckie. Wyskoczyli esesmani i zaczęli na ulicy rozstrzeliwać Żydów. Ja się znalazłem w środku tego i jak pierwszego Żyda zastrzelili i zobaczyłem tą cieknącą krew i mózg na ścianie, to stanąłem jak posąg i po prostu czekałem na swój koniec, ale długo to nie trwało, 15 minut, wsiedli do samochodu i odjechali, a ja stałem dalej jak słup.

    A co się działo w czasie tej ucieczki przed Ukraińcami? Bo to jest temat związany z dzisiejszą rocznicą. Ja wiem, że to były wszystko dramatyczne przeżycia, ale właśnie tę ukraińską noc, to, że pana dwukrotnie Ukraińcy uratowali.

    Jerzy Moroz: Mój dziadek w szkole zatrudnił z biednej rodziny ukraińskiej jednego chłopka, który drzewo rąbał, żeby sobie zarobił i żeby odciążył tych biedaków i ten Ukrainiec, jak ojciec już musiał uciekać i przyszedł się pożegnać do domu i udało mu się uciec do Rumunii, to temu Ukraińcowi, który żył razem z nami, jadł, pił - traktowali go jak brata ojca - on był bardzo zobowiązany, a ojciec powiedział: słuchaj Dmytro, ty masz się zaopiekować Jurkiem. Jak Ukraińcy zaczęli palić polskie wsie i między innymi podpalili Pistyń, to myśmy z mamą zdążyli uciec z domu i ten Ukrainiec zaprowadził nas do swojego domu. Jak zaprowadził nas do swojego domu, to któryś z tych banderowców widział, że my tam idziemy i przyszedł i powiedział: Dmytro, ty masz Polaków, a on stanął w drzwiach i powiedział: weźmiecie ich, ale po moim trupie i widocznie się wystraszył, bo był sam i poszedł po jakieś rezerwy. W tym czasie wyprowadził nas do ogrodu i uciekaliśmy po prostu do lasu przez te ogrody. On pokazał nam, gdzie mamy uciekać i tam na skraju lasu zauważyliśmy, że się odsłania w takiej huculskiej chacie firanka i ktoś na nas kiwa palcem. To mama powiedziała: Jurek i tak nas zabiją i tak, nie ma innej szansy, idziemy, może chce nam pomóc. Podeszliśmy, a on powiedział tak: tam z tyłu wisi na budynku gospodarczym drabina, weźcie tę drabinę, wejdźcie na górę na siano i drabinę wciągnijcie za sobą i w ten sposób w tym sianie, ja ten cały Pistyń się palił, wszystkie polskie domy, tam do świtu doczekaliśmy i w ten sposób zostaliśmy pierwszy raz uratowani przez tego Ukraińca. Nie było innej szansy. Ja twierdzę, że to, co Ukraińcy robili, to pod osłoną rosyjską. Dlaczego? To zaraz powiem, jaki mam na to dokument. Musieliśmy się dostać do Kołomyi - po drodze znowu mieliśmy przygody, jacyś Ukraińcy nas przebrali w stroje huculskie. Oni wieźli nad do tej Kołomyi.

    Żebyście mogli przeżyć.

    Jerzy Moroz: A że był zerwany most przez taką rzeczkę, to musieliśmy w bród przejechać i już się zaczęli Ukraińcy schodzić. Oni szukali zawsze zaczepki. Mówili: kto pozwolił wam jechać przez moje pole i w tych krzakach zaczęli się schodzić i traf taki, że mamusia poprosiła Rosjanina, który prowadził Banderowców. Powiedziała, że ugrzęźliśmy w tym strumyku, żeby nas wyciągnął i nam pomógł dojechać. On powiedział, że nie ma czasu, ale ten jego adiutant, który prowadził tych Banderowców, wyprzęgnął konia bez jego pytania, wyciągnął nas i przed nimi w ten sposób dotarliśmy do Kołomyi. Tam była ta ostatnia po Pistyniu potyczka z Ukraińcami.

    A potem Polska.

    Jerzy Moroz: Zanim myśmy dojechali do tej Kołomyi, to jedną noc trzeba było przenocować, to przenocowała nas jedna pani z takiego mieszanego małżeństwa polsko-ukraińskiego. Już nie pamiętam, czy on był Polakiem czy ona, w każdym razie w nocy o dwunastej pukanie do drzwi. Po ukraińsku mówi do nas: otwieraj drzwi. Mama wstała, klęknęliśmy przed łóżkiem, pomodliliśmy się, a on wyciągnął siekierę i zaczął rąbać w te drzwi. Czekaliśmy na swój koniec i znowu zbieg okoliczności był taki, że jechał rosyjski żołnierz na koniu i koń przed tym domem złamał nogę. Koń nie do wyleczenia, wyciągnął pistolet i musiał go zastrzelić. Jak strzelił, to Ukrainiec było słychać: tup, tup i uciekł i już do rana myśmy klęczeli, modlili się, a on do rana już nie wrócił. W tej sposób przeżyliśmy tę ostatnią noc i pojechaliśmy do tej Kołomyi.

    Panie Jerzy, to są niezwykle przejmujące doświadczenia. Bardzo panu dziękuję za tę relację, to "Kluczowy temat", w którym najmniej słów użyłem, ale chciałem dać panu miejsce i zostawić możliwość, żeby świadek opowiedział, jak został uratowany. To jest bardzo ważne. Bardzo panu dziękuję za tę relację.

    Jerzy Moroz: Ale ja jeszcze jedną rzecz chcę powiedzieć, skąd ja mam tyle tych dokumentów, które przywiozłem.

    No właśnie.

    Jerzy Moroz: Jak zaczęli palić polskie wsie, to dziadek był na tyle przezorny, że miał w mieszkaniu takie kufry robione przez Hucułów.

    Skrzynie ozdobne.

    Jerzy Moroz: Wszystkie dokumenty najważniejsze włożył  w kufry i zakopał w ogrodzie i potem jak nas przez okłamanie Rosjanie wywieźli do tych bydlęcych wagonów, to jak one się znalazły, nie wiem. Prawdopodobnie ten Dmytro wiedział, gdzie są i je odkopał i do tych wagonów przywiózł i w ten sposób zostały uratowane, wszystkie dokumenty, jakie były możliwe. Dużo jest tu do opowiadania, ale na więcej nie ma czasu.

    Bardzo panu dziękuję za tę relację. Wszystkiego najlepszego, proszę trzymać się w zdrowiu, najlepsze życzenia od Radia Poznań i pewnie od wszystkich słuchaczy.

    Jerzy Moroz: Uprzejmie dziękuję.

    Panie Piotrze, takich historii jest pewnie dużo więcej?

    Piotr Szelągowski: Dużo więcej, one były zrealizowane przez telewizję szczecińską w ramach 10 notacji. To jest między innymi pan Jerzy, te, które ja realizowałem, spisywałem, ostatni świadkowie odchodzą. Musieliśmy mu dać powiedzieć, bo to jest naprawdę ważne, żeby wybrzmiał ten głos tych ludzi, którzy przeżyli.

    I też ten kontrast, bo z jednej strony, jeżeli nie będziemy mówili, że ktoś mordował, że Ukraińcy dokonywali ludobójstwa, to nie wywyższymy tych, którzy pomagali tak, jak Dmytro i parę innych osób.

    Piotr Szelągowski: Oczywiście, nie ma złych narodów, są źli ludzie, ale nie ma złych narodów.

    To jest dobra puenta naszej rozmowy, przede wszystkim tego niesamowitego świadectwa pana Jerzego.

    Piotr Szelągowski: I czekamy na dobrych ludzi na Ukrainie, którzy w końcu odblokują ekshumacje.

    To, jest to, co powiedział ten młody Ukrainiec, który nagrał film, w którym powiedział: musimy przejąć odpowiedzialność, pozwolić Polakom, żeby uzyskali swoich zmarłych.

    https://radiopoznan.fm/n/4Kface