Rzeczywiście Bill Wyman był w kapeli najstarszy i można było zrozumieć, że po 50-tce szuka większego spokoju, może też gorzej znosił długie trasy koncertowe. A jednak basista pozostał czynnym muzykiem, ba, powołał do życia własną grupę Bill Wyman’s Rhythm Kings. W tej orkiestrze zebrał duże grono, znanych, świetnych muzyków, nagrywał płyty i jeździł na trasy koncertowe. W zespole grali m.in. Georgie Fame, Mark Knopfler, Gary Brooker, Andy Fairweather-Low i – nie uwierzycie – George Harrison. Pamiętam oba koncerty „Królów rytmu” w Warszawie w Sali Kongresowej. Dużo klasowej muzyki z okolic bluesa, jazzu i rocka, rewelacyjni soliści i prawdziwa zabawa.
Minęło 9 lat i doczekaliśmy się solowej płyty Billa Wymana, o której on sam mówi, że to jego najlepsza pozycja. Zwykle artyści tak twierdzą przy premierze nowego dzieła. Anglikowi wierzę, ponieważ nigdy nie przesadzał, jak na swoje zasługi, był nawet zbyt skromny. Bill Wyman ma swój urok.
Płyta składa się z 10 utworów i dwóch bonusów. W znacznej części autorami piosenek są ulubieni kompozytorzy Billa Wymana. Chodzi o takie nazwiska jak Bob Dylan, Hans Theessink, Taj Mahal, John E. Prine czy Lloyd Jones. Widać, że muzyk słucha muzyki w dużych ilościach i znajduje szczególny rodzaj twórczości, bardziej złożonej, mieszanki tradycyjnych elementów z bluesem i folkiem jako podstawą. Na płycie „Drive My Car” jest także 5 utworów własnych Wymana. Zaskakujące jest to, że wszystkie utwory nabrały wspólnych cech, jakby wyszły spod jednej ręki.
Hasłowo można klimat płyty i rodzaj brzmienia porównać do nagrań J.J.Cale’a lub Marka Knopflera, bo u obu wymienionych, także następowało to jedyne w swoim rodzaju przenikanie się stylów. W dodatku po raz pierwszy Bill Wyman śpiewa. Dotąd stał zwykle w cieniu solistów i nikt nie przypuszczał, że i w tej roli ex-Rolling Stones da sobie radę. Muzyka niesie dużo pozytywnej energii, brzmienie jest miękkie i pełne. Część nagrań jest akustyczna, większość z sekcją rytmiczną i pod prądem. Jednak nie ma tu gwałtownych skoków dynamiki i pod tym względem całość jest bardzo jednorodna.
Nie ma potrzeby wyróżniać pojedynczych nagrań, w każdym znajdzie się jakiś fragment, w którym przykuje uwagę solo gitary, fortepianu lub harmonijki. Jeśli ktoś szuka muzyki na trzy kwadranse luzu, oderwania się od rzeczywistości, chciałby się poddać lekkiemu, kołyszącemu rytmowi, rewelacyjnej grze instrumentalnej i dyskretnemu wokalowi, znajdzie to wszystko na płycie Billa Wymana.