W takim momencie trzeba zdobyć się na obiektywizm i „umowne” zapomnienie wszystkich poczynań rockmana, często przecież obserwowanych z bardzo bliska. Kiedy śpiewał w amatorskiej kapeli Kredyt, już było czuć, że Grzegorz Kupczyk był stworzony do śpiewania rocka. W zespole Turbo pokazał także jak nieopierzony wokalista staje się frontmanem, główną postacią na scenie. Miał zawsze wielkiego mistrza Czesława Niemena i inaczej niż wielu wokalistów, nie krył się z tym podziwem. W Turbo nie raz zaśpiewał w stylu Roberta Planta, co zawsze dobrze świadczyło o jego warunkach wokalnych, o skali i potędze głosu.
W miarę upływu lat można było się zdziwić, dlaczego Grzegorz Kupczyk nie ulega pokusie robienia solowej kariery, nie idzie na kompromisy z show biznesem, który szybko mógłby wykorzystać takiego wokalistę do uprawiania śpiewactwa przebojów. Nic z tych rzeczy. Pozostał w pewien sposób bezkompromisowy. Grzegorz Kupczyk zdecydowanie wybrał stworzenie własnego zespołu Ceti. Jeśli nawet zdarzały się wokaliście po drodze jakieś projekty uboczne, zawsze był to mocny, krwisty rock i pochodne tego gatunku. Muzyk udowodnił nie raz, że bez trudu przebije się przez zmasowany atak gitar i perkusji. W 2008 roku w filharmonii kaliskiej był partnerem dla orkiestry symfonicznej, chóru i zespołu Ceti.
Sceptyk przed zapoznaniem się z płytą Grzegorza Kupczyka pomyślałby, że rockman w pewnym wieku i z tak dużym stażem, zapragnął wreszcie podzielić się ze słuchaczami refleksjami o swoim bogatym życiu na scenie, zaśpiewać coś o starych dobrych czasach rock and rolla i może odsłonić także sentymentalne słabości. Znamy wiele przykładów rockmanów, którzy w „kwiecie wieku” nagrywają płyty, siedząc w kapciach przy kominku z kieliszkiem delikatnego wina w dłoni. Na szczęście ex-wokalista Turbo i lider Ceti jeszcze do takiej sytuacji nawet się nie przymierza. Po zwodniczym instrumentalnym wstępie, kiedy nie wiadomo czy na gitarach grają Tommy Emmanuel i Nuno Bettencourt, w mocnym utworze „Emigranci” wchodzi ostro, z niesłychaną energią Grzegorz Kupczyk. W tekście utworu też nie ma cienia strachu lub lamentu, lecz króluje siła, determinacja i bezkompromisowość. Artysta wie, że nie wszystko od niego zależy, wiele przynosi nam wszystkim los. W kawałku „Sowa” Grzegorz Kupczyk śpiewa o tym wprost: „Blisko jest granica / zbliża się Twój kres”. Może właśnie ta świadomość końca, tak bardzo napędza artystę, który nagranie po nagraniu nie zwalnia tempa.
Po trzech utworach na płytach, zwykle pojawia się coś spokojniejszego, utwór pozwalający na wyrównanie oddechu. Na płycie Grzegorza Kupczyka jest zupełnie inaczej. Jakaś potężna energia napędza muzykę, a wokalista w szóstym utworze „Zaklinacz deszczu” zaczyna od słów „Dociskam gaz na maks”. Klasyczny hard rock, ani na sekundę nie gaśnie, czasem w wersji speed metalowej lub heavy metalowej. Jest też wersja ciężka z przepisową zmianą tempa. Są utwory, w których ostra rockowa jazda ubrana jest w refreny, które zostają w uszach na dłużej. Na krążku obok wokalu królują gitary, o różnej barwie i w zmieniającej się stylistyce. Gitarzysta Paweł Oziabło ma w małym palcu – przepraszam – w palcach, zagrywki koryfeuszy tego instrumentu (np. Yngwie Malmsteena czy Tony’ego Iommi), które wplata w swoje zgrabne, soczyste i efektowne partie solowe. Wyjątkowy jest pod tym względem utwór „Edi”, wspaniały pastisz muzyki zespołu Van Halen oraz stylu gry i brzmienia Eddy’ego Van Halena.
Absolutny prymat gitar odróżnia zasadniczo tę płytę od brzmienia Ceti, nasyconego także instrumentami klawiszowymi. Zadbano na płycie o proporcje między wokalem i gitarowym podkładem. Grzegorz Kupczyk śpiewa z wielką siłą i przekonaniem, wyciąga wysokie dźwięki skali i jest wiarygodny w przekazywaniu treści. Na koniec krótki, niemal przebojowy utwór „Myśli i chmury”, gdzie imponujący wokal ma wsparcie mniej drapieżnego brzmienia gitar. I jeszcze na uspokojenie akustyczna ballada „Mówiąc o miłości” z żeńskimi głosami w chórku. To taka mała sielanka rockmana z krwi i kości, który pokazuje na płycie, na co go ciągle stać.