No i cóż. Stało się. Ozzy sięgnął dna. Co tam dna. Jak do dna przyłożysz ucho to usłyszysz, że od spodu drapie w nie Osbourne mówiąc „wypuść mnie”. Nigdy nie byłem zwolennikiem solowych dokonań Osbourne’a, który nie raz i nie dwa dawał wyraźnie dowód na to, że bliżej mu do muzycznych wyborów Mötley Crüe niż jego kolegów z legendarnego, wielkiego Black Sabbath. Tak źle jak na „Ordinary Man” jeszcze chyba jednak nie było.
Zresztą o czym tu mówić. Od pierwszej solowej płyty za Ozzym ciągnie się delikatny (delikatny? Czy na pewno „delikatny?”) smrodek nadużyć, nieuczciwego traktowania współpracowników, wykorzystywania ich kreatywności we własnych celach i odmawiania im należnych zapisów autorskich. Nad wszystkim góruje potężny cień Sharon, która bezwzględnie i bez skrupułów niszczyła każdego, kto próbował powalczyć o swoje – co w jej interpretacji zawsze oznaczało działanie na szkodę Ozzy’ego. No cóż. W naturze nic nie ginie – po latach wyżymania Black Sabbath jak gąbkę przez różnych podejrzanych managerów, Osbourne odnalazł w końcu opiekuna, który dla jego dobra potrafiłby własnymi zębami przegryźć przeciwnikowi tętnice. Ja to nawet rozumiem. Muzyka to biznes, Ozzy to marka, a marka oznacza duże wpływy na konto.
Dlatego nie chcę i nie mogę odnosić się do wspaniałej i legendarnej przeszłość Osbourne’a i jego roli w kształtowaniu niezliczonych podgatunków muzyki ekstremalnej, od czasów gdy w Hamburgu Black Sabbath dopieszczali materiał na swoje pierwsze dwa albumy. Nie ma to sensu a Ozzy to nie Black Sabbath i szczerze mówiąc nigdy nim nie był. Jego solowa kariera ukazuje to idealnie. Inna sprawa, że wpływ samego Ozzego na nagrywany materiał był raczej umiarkowany. Przez całe lata kariery Ozzy mógł pochwalić się ciekawą barwą głosu. I to w zasadzie tyle. Obecnie nie ma już nawet tego.
Ilość efektów nałożonych na wokal Ozzy’ego na „Ordinary Man” jest zatrważająca, ilość banalnych linii melodycznych i słabych, generowanych jak z maszyny riffów – wręcz niestrawna. Ballady są banalne, rockowe kawałki wypadają z ucha w tym samym momencie, w którym wybrzmiewają a płyta pozbawiona jest wszelkiego charakteru. „Ordinary Man” jest soczystym splunięciem w twarz każdego, kto naiwnie i na bakier z rzeczywistością wciąż postrzega Ozzy’ego przez pryzmat jego legendy z lat siedemdziesiątych. To już nie ten Ozzy. Tak samo jak mumia Ramzesa II będąc przecież wciąż Ramzesem Wielkim nie stoczyłaby zwycięskich walk z Hetytami, tak Ozzy w obecnym stadium życia nie jest w stanie odpowiadać za to, co wypuszcza na rynek. Słuchając albumu „Ordinary Man” wiem, jestem o tym przekonany, że Osbourne włączył się do pracy nad płytą w momencie, w którym trzeba było nagrać w studiu wokale. I nawet to musiał zrobić nie najlepiej ponieważ jego głos ledwo przebija się spod warstw efektów i uszlachetniaczy. Końcówki słów są przedłużane, wygładzane tak, aby muzyk trzymał tonacje, jego śpiew pozbawiony jest emocji a cały album wyrazu. Kłaniają się Pro Tools i mówią „Dzień dobry. Zostaniemy z państwem na te ponad 49 minut”.
To, co otrzymaliśmy to jedynie zamówiony przez kogoś produkt, dzieło wyrobników którzy napisali muzykę na zlecenie. Ktoś inny to wyprodukował eliminując błędy i fałsze, ktoś zaprosił gości aby podbić marketingową siłę wyrazu płyty (jeszcze Eltona Johna jestem w stanie zaakceptować ale kim jest Post Malone czy też Travis Scott dzięki któremu mamy przyjemność wysłuchać najgorszego w historii utworu nagranego przez kogokolwiek związanego z Black Sabbath?). Płyta skrojona pod wymogi współczesnego rynku. Tak w każdym razie zapewne uważali „szpece” odpowiedzialni za powstanie tej aberracji. Mamy tu więc kilka mocniejszych uderzeń rozdzielanych bardziej melancholijnymi przerywnikami w postaci „Eat Me” mamy riffowy kawałek do poskakania pod sceną „Straight to Hell” mamy melancholijno-nostalgiczne balladki „All My Life” czy ‘Under the Graveyard” w której to pseudo kompozycji Ozzy jakoby wspomina czas (tak sugeruje paskudny teledysk) gdy jego żywot sprowadzał się do koki, wódy i prostytutek. Potem pojawiła się Sharon i chyba tylko prostytutki zniknęły z jego rozkładu dnia.
Coraz bardziej pluje jadem, a recenzję piszę na „gorąco” i nie chce jej cenzurować. Ta płyta to szlam. Jest nic nie warta a mnie to wcale nie cieszy. W „Straight to Hell” Ozzy śpiewa „Sprawię, że popuścisz” – nie Ozzy, nie masz takiej mocy. Ale prawie się przez „Ordinary Man” porzygałem. Wiem, że Ozzy już nic nie musi udowadniać, wiem, że zaraz ktoś napisze, że „Księciu Ciemności” mogę co najwyżej stópki całować. Ktoś inny doda, że z taką pozycją Osborne w zasadzie nie musiałby już niczego nagrywać i trzeba cieszyć się z tego co mamy. Ja wolałbym jednak, aby właśnie nic już nie nagrywał i nie robił z siebie pośmiewiska.
Jakub Kozłowski
----------------------------------------------------------------------------------
Książę Ciemności powrócił. Po 10 latach Ozzy Osbourne nagrał solowy album. Nie jest to płyta z ukrytą ideą czy myślą przewodnią spajającą wszystkie utwory. Nazwałbym to raczej przekładańcem, który poprzez wielość zabiegów, precyzyjnie lokuje produkt muzyczny na rynku. Jedenaście nagrań na płycie rozciąga zakres muzyki od ciężkiego rocka, przez kilka ballad, ostrą jazdę rock and rollową, aż po banalną piosenkę pop. Burzy to znacznie kultywowany przez dekady wizerunek naszego Lorda Vadera rocka.
Osbourne uzbroił się na płycie – jak zwykle - w czarny kostium, rekwizyty typu czaszki i nietoperze oraz wpisał wszystko w typową scenerię, gdzie straszy cmentarz lub wciąga wizja podróży do piekła. No dobrze. Artysta robi do nas oko, bo to już nie czasy zaklęć z zespołem Black Sabbath. W tej sytuacji słuchacz płyty „Ordinary Man” zadaje sobie podstawowe pytanie. Czy głos i śpiew Ozzy’ego mają dawną moc, skoro wokalista przekroczył 70. i przyznaje się do poważnej choroby? Czy może jeszcze Ozzy kogoś przerazić lub przestraszyć ?
Do odpowiedzi na pytanie jeszcze wrócę, jednak zacznijmy od tego, że jest kilka utworów na płycie, które uderzają z niespotykaną rockową siłą. Najwięcej krwistego hałasu jest w nagraniu „It’s A Raid” , adrenalinę podnoszą również „Straight To Hell”, „Goodbye”, „Under The Graveyard” i „Scary Little Green Man”. Ta energia bierze się jednak głównie z instrumentalnego zaplecza. Na bębnach gra fenomenalnie Chad Smith (Red Hot Chili Peppers), na basie Duff McKagan (Guns N’ Roses) , gitary szlifują Andrew Watt, Slash i Tom Morello. Gitarzyści prezentują zresztą kilka spektakularnych solówek.
Oprócz tych ostrych zawodników z gitarami, są w użyciu różne syntezatory, cały magazyn elektronicznych urządzeń efektowych i technologia studia. Trywializując ten „burger dźwiękowy” ma tyle dressingu, że o spontanicznym graniu rockowym nie ma mowy. Producent Andrew Watt opakował to wszystko co słyszymy na płycie w stopniu ponad normatywnym. Dlatego sam Ozzy też zyskuje „kopa”, gdy jego głos jest multiplikowany i podrasowany efektami. Wrzucane często do utworów chórki, brzmią czasem jak z płyt grupy Queen a kiedy indziej jak w komercyjnym gniocie popowym. Jest tytułowa ballada „Ordinary Man” , ładna, w barokowym stylu z orkiestrą i udziałem Eltona Johna, którego głos jest wykorzystany epizodycznie.
Druga przyjemna balladka to „Holy For Tonight” , z anielskimi chórami. Prawdziwym Frankensteinem na płycie jest utwór „Today Is The End” zlepiony z tylu przeciwstawnych wątków, dlatego nie pasuje do żadnego formatu. To co najprawdziwsze na tej płycie Osbourne zawarł w tekstach piosenek. Jest bardzo szczery kiedy mówi, że „zawsze kłamałem’’,” żyłem na krawędzi”, kiedy rano wstałem nienawidziłem siebie” lub „nie chcę umierać jak przeciętny człowiek. Książę Ciemności powiedział w jednym z wywiadów, że nagranie tej płyty miało dla niego walory terapeutyczne. Czekam na dalszy ciąg ekscytującej terapii rockowej, bo Ozzy sprawia, że ciemność jest pociągająca.
Ryszard Gloger