NA ANTENIE: PIERWSZA PLANETA OD SŁOŃCA
Studio nagrań Ogłoszenia BIP Cennik
SŁUCHAJ RADIA ON-LINE
 

"Człowiek jest taki, jakim sam się wymyśli"

Publikacja: 04.08.2018 g.09:30  Aktualizacja: 21.08.2018 g.10:35
Poznań
Pierwsza część rozmowy Macieja Mazurka z Antonim Liberą.
antoni libera - Polskie Radio
/ Fot. Polskie Radio

Antoni Libera to pisarz, tłumacz i krytyk literacki. Został tegorocznym laureatem Nagrody im. Lecha Kaczyńskiego. Nagrodę wręczono w maju podczas Kongresu Polska Wielki Projekt. Nie sposób wyliczyć wszystkich osiągnięć i nagród tego prawdziwie niezależnego, potężnego umysłu o renomie międzynarodowej. Antoni Libera w życiu literackim, w życiu intelektualnym, w swojej twórczości zawsze hołdował zasadzie niezależności myślenia. Wynika to z samej istoty głębokiej refleksji humanistycznej, która powstaje w samotności i nie może być dziełem zbiorowym. Prawdziwy artysta nie znosi stadnych odruchów i opinii. Antoni Libera jest autorem m.in. powieści „Madame”; tłumaczył też tragedie Sofoklesa i Szekspira. W rozmowie dla Radia Poznań, pisarz podzielił się swoją fascynacją twórczością Samuela Becketta, refleksją na temat sytuacji człowieka we współczesnym w trudnym świecie. Mówił o literaturze, która ma profetyczne zdolności, o sztuce tłumaczenia i konieczności obrony języka jako obrony kultury. Oto pierwsza z cyklu rozmów z pisarzem.

Maciej Mazurek: W PIW-ie ukazały się właśnie dwa tomy Utworów wybranych Samuela Becketta w pana przekładzie. Z czego wynika pana fascynacja tym pisarzem? 

Antoni Libera: Dość szczegółowo odpowiedziałem na to pytanie w mojej książce Godot i jego cień, która będzie zresztą niebawem wznowiona, również przez PIW, jako ostatnie ogniwo cyklu – po Dialogach o teatrze Becketta, które swego czasu napisaliśmy wspólnie z Januszem Pydą, dominikaninem z Krakowa. W skrócie moja odpowiedź składa się z dwóch punktów i brzmi tak: przygoda z Beckettem zaczęła się od emocjonalno-estetycznego urzeczenia jego literaturą, a więc od czegoś, co Goethe świetnie wyraził tytułem swojej powieści Powinowactwo z wyboru. To urzeczenie wynika zapewne z podobnego widzenia świata, z podobnej wrażliwości. Młodemu człowiekowi trudno jest oczywiście wyjaśnić powody takiego wyboru. To raczej taki wybór wyjaśnia jemu samemu, kim jest. Bo człowiek poznaje się między innymi – a niekiedy głównie – przez lektury. Jego upodobania uzmysławiają mu, do jakiej rodziny umysłów należy. Krótko mówiąc, „instynktowny” wybór określonej wizji i poetyki świadczy o poznającym podmiocie… 

Jak zauważył Oscar Wilde, ostatecznym wyjaśnieniem sensu świata jest miłość a nie filozofia niemiecka… 

Z pewnością, co nie znaczy, że oprócz miłości nic już nie ma. Po miłości zawsze następuje jakiś ciąg dalszy – choćby małżeństwo, dzieci, rodzina. Tak też z literaturą. Po wstępnej fascynacji, jeśli oczywiście miała ona mocne podstawy i warta była swego przedmiotu, następuje praca na rzecz jego zgłębienia i zrozumienia. To właśnie jest ów drugi punkt, o którym wspomniałem na początku. A zatem metodyczne rozgryzanie dzieła i próba odpowiedzi, o czym ono właściwie jest, co stanowi o jego wyjątkowości czy wręcz unikalności. 

Otóż po wielu latach zajmowania się Beckettem – studiowania samych dzieł, tłumaczenia ich i wystawiania w teatrze – pojąłem, dlaczego ta twórczość jest tak istotna, tak poruszająca, tak dla nas ważna, mimo swego hermetyzmu i zagadkowości. A mianowicie, że wyraża ona nasz czas – naszą epokę – jak żadna inna. W taki podstawowy, najgłębszy sposób. Czyli nie w kategoriach historycznych, politycznych czy obyczajowych, lecz – metafizycznych. Krótko mówiąc, Beckett okazał się jednym z największych diagnostów i portrecistów kultury europejskiej. 

"Najbardziej uczciwym pisarzem Zachodu”, jak określił go Miłosz w swojej "Ziemi Ulro". Dlaczego? 

Bo pisał, jeśli można tak powiedzieć, bez znieczulenia. Zdawszy sobie dość wcześnie sprawę, że oto – niejako na jego oczach – doszło do zapaści sakralnej interpretacji świata, postanowił to wyrazić, a więc tym samym ogłosić, że towarzysząca człowiekowi przez ostatnie 2000 lat filozofia pocieszenia jest już nieaktualna. Beckett spojrzał prawdzie w oczy i przekazał nam to doświadczenie. A prawda ta nie jest dla nas przyjemna, przeciwnie, jest okrutna, wręcz zwalająca z nóg. 

Do niedawna człowiek głęboko wierzył, że znajduje się pod kuratelą jakiejś Opatrzności, że ktoś gdzieś nad nim czuwa i troszczy się o niego. Nie ma tu znaczenia takie czy inne wyznanie. Chodzi o wiarę w najogólniejszym znaczeniu – o tradycję judeochrześcijańską, która zakłada, że człowiek jest dzieckiem bożym i pozostaje w sensownej relacji z istotą nadprzyrodzoną. Nie dość na tym: że relacja ta zasadza się na miłości. I dalej: że w zależności od tego, jak się postępuje w życiu, można zasłużyć na nagrodę lub karę, na zbawienie lub wieczne potępienie. Otóż Beckett uznał, że wiara ta – z wielu powodów – wypaliła się, a w każdym razie straciła dawną moc. I że już nie oddziałuje jak dawniej. Że sprowadza się do czczego rytuału. Słowem, że żyjemy w świecie „odczarowanym”. I przedstawił to w literackiej, niezwykle sugestywnej formie. Jak wielokrotnie o tym mówiono, pokazał świat bez Boga: jak to jest, gdy odrzuci się sankcję metafizyczną. 

To znaczy wpadnie się w metafizyczną próżnię? Tak to należy rozumieć? 

Tak. Chodzi o zmianę zasadniczego paradygmatu metafizycznego. O nowy obraz wszechświata, którym nie rządzi żadna skorelowana z człowiekiem siła. Bóg, owszem, może i istnieje, ale nie jest to Bóg przyjazny człowiekowi – Bóg, który zawiera z człowiekiem przymierze i dba o jego rozwój. Jest to Bóg deistów – tajemniczy bóg-matematyk, zimny konstruktor świata, dla którego człowiek jest „wypadkiem przy pracy”, „produktem ubocznym”, „hybrydą”. A więc raczej demiurg, niż Bóg.  

Casus Becketta polega też na tym, że gdy protestujemy przeciw jego wizji, zapominamy, że protestujemy w gruncie rzeczy przeciw czemu innemu. Nie przeciw niemu jako „pesymistycznemu” pisarzowi, który przesadnie czarno widzi los człowieka, lecz przeciw temu, że jest właśnie tak, jak on mówi. A to jest protest jak ten z Dziewczyny Leśmiana: „Takiż to świat, niedobry świat, czemuż innego nie ma świata?”. 

Tak. Beckett nie jest odkrywcą i prawodawcą, jak wielu myślicieli i naukowców. Beckett nie jest nawet filozofem – jak Schopenhauer, Nietzsche, Heidegger czy Sartre – który formułuje jakieś prawa czy idee. Beckett jest medium. Beckett „sprawozdaje” poetycko to, co się stało wskutek powolnej i nieuchronnej mutacji metafizycznej, do której przyłożyli rękę owi inni liczni autorzy „pozytywni”, to znaczy, zajmujący się taką lub inną wiedzą szczegółową. 

Tak, ale w porównaniu, na przykład, z Seneką czy Markiem Aureliuszem to jednak całkiem inna postać. 

Oczywiście. Przede wszystkim wskutek innej epoki, w której dane mu było żyć, a poza tym wskutek innej umysłowości i innego temperamentu. Seneka i Marek Aureliusz byli stoikami. A Beckett jest piewcą katastrofy światopoglądowej, do której doszło po blisko 2000 lat. To jednak zasadnicza różnica. 

U stoików Bóg jest. A u Becketta go nie ma. 

Tak nie można powiedzieć. Owszem, u stoików Bóg jest. Natomiast Boga brakuje nie u Becketta, tylko w świecie, który zastał i opisał. Nie włączałbym w to osobistych przekonań pisarza. Bo nie wiadomo, co on myślał i czuł. 

Że nie był religijny, że wcześnie stracił wiarę, to, owszem, wiadomo. Ale co naprawdę o tym sądził, to znaczy o samej wierze i o tym, że ją stracił, nie wiadomo. Jedna z jego powieści nosi tytuł Jak jest. Otóż można powiedzieć, że tytuł ten w jakiejś mierze wyraża całe jego dzieło. Beckett próbował odpowiedzieć, „jak jest” z perspektywy człowieka XX wieku. To znaczy, jak mu się wydaje, że jest. 

Beckett mówi o ludzkiej nędzy i przypadkowości człowieka w świecie. Na pierwszy rzut oka wpisuje się on w nurt zwany egzystencjalizmem. Czy tak? 

Owszem, istnieje pewna zbieżność jego dzieła z paryskim egzystencjalizmem spod znaku Sartre’a, a zwłaszcza z filozofią Heideggera. Ale zbieżność ta jest powierzchowna i wynika głównie ze zbieżności w czasie: że zarówno Beckett, jak i Heidegger i Sartre tworzyli w tej samej epoce i że łączyła ich pewna, że tak powiem, katastroficzna aura. To były czasy zaraz po drugiej wojnie światowej, po Zagładzie i wielkim upadku cywilizacji europejskiej. I wszyscy oni tak czy inaczej to przeżywali. Rozumiano, że coś się nieodwracalnie skończyło, że człowiek Aten, Rzymu i Jerozolimy leży powalony, a jego dom także rozleciał się w drobny mak. Taki był nastrój. Ale gdy przyjrzeć się bliżej genealogii tych wszystkich twórców, to okaże się, że istotnie się ona różni. A więc że Heidegger wywodzi się z długiej tradycji filozofii niemieckiej, Sartre z wolteriańskiego ateizmu, a Beckett z bardzo różnych źródeł i wątków europejskiej myśli – z Kartezjusza, Berkeleya, Vico, a także z eleatów, Demokryta, Zenona z Elei i Parmenidesa. Beckett wydaje się przede wszystkim racjonalistą i sceptykiem. Jego podejście jest podejściem naturalisty, a postawa duchowa przypomina postawę wielkich proroków lub herezjarchów. Beckett wieszczy zmierzch człowieka europejskiego, jakim go znamy, ale robi to na sposób ironiczny, pełen paradoksów i aporii. To bardzo szczególna mieszanka elegii i drwiny, bezdennego smutku zmieszanego z sarkastycznym śmiechem. 

Whitehead powiedział, że religijnością w XX wieku jest to, co człowiek potrafi zrobić z własną samotnością. Czy lektura Becketta i przyjęcie do wiadomości jego wizji nie jest pewną formą nabywania świadomości religijnej? 

Trudno powiedzieć, bo nie wiem, w jakim stopniu tak pojmowana religijność jest jeszcze religijnością. Odpowiedziałbym tak: Beckett ani nie przesądza, jak jest, ani nie przewiduje przyszłości, ani nie moralizuje, że oto spotyka nas kara za niewierność. Beckett tylko przedstawia, jak rzeczy się mają, gdy braknie sankcji metafizycznej. Jeśli można mówić tu o jakieś religijności, to jest ona negatywna: zajmuje się brakiem Boga, a ściślej: człowiekiem bez Boga. 

Każdy jednak tego rodzaju obraz zakłada pewną aksjologię czy wręcz ontologię. Zawsze istnieje jakiś grunt, na którym tworzy się swoje voilà. Otóż w wypadku Becketta taką „przedustawną” intuicją wydaje się mit kolistości czasu i mit wiecznego początku. Mit nieskończonej spirali, po której toczy się świat, a wraz z nim człowiek. Ten mit pochodzi z innego porządku, niechrześcijańskiego. W świetle tego mitu los człowieka przypomina koło albo sinusoidę. 

A drugi aksjomat, być może zaczerpnięty z filozofii Vico – z jego Nauki Nowej – ale można by znaleźć i inne źródła, to stwierdzenie, że człowiek wśród istot jest kimś w rodzaju poety, to znaczy, że tworzy on rzeczy na miarę swej wyobraźni. Że w ogóle posiada on coś takiego jak wyobraźnia i potrafi się nią posługiwać. To właśnie dzięki tej predyspozycji wchodzi on na drogę cywilizacji i zaczyna się przeobrażać nie tylko na sposób biologiczny, ale i kulturowy. Że zaczyna „dziedziczyć” wartości kulturowe, które sam wytworzył. Tak rozumiany człowiek to ktoś, kto się sam wymyśla, po czym staje się takim, jakim siebie wymyśli. 

A zatem – najogólniej rzecz biorąc – wizję Becketta można uznać za „dialektyczną”: jeśli człowiek wymyśli samego siebie wraz z metafizycznym opiekunem, to staje się właśnie takim, choćby to była złuda. Jeśli jednak wymyśli się inaczej – właśnie tak, jak to się stało w ciągu, powiedzmy, ostatnich 100 lat – czyli jako kogoś samotnego i bezdomnego w kosmosie, to ponosi tego konsekwencje, które właśnie ponosimy. Od czego za zależy taka lub inna autokreacja, tego już Beckett nie rozstrzyga. Można się nad tym zastanawiać, a nawet naukowo to badać, jest to jednak coś w rodzaju tajemnicy. Krótko mówiąc, nie wiadomo, dlaczego człowiek akurat tak dryfuje w historii; dlaczego naprzód tak się wymyśla, a potem inaczej; dlaczego porzuca swoje kolejne kreacje na rzecz innych i gdzie tkwi źródło jego inwencji.

https://radiopoznan.fm/n/n9jBOq
KOMENTARZE 0