Z okazji 83. rocznicy pierwszego transportu na Sybir poznański działacz wspominał zesłanie swojej rodziny w 1945 roku. Mówił też o ofiarach, których nazwiska pozostają nieznane.
„Trochę mnie irytuje ta sprawa” – przyznaje prezes Marek Macutkiewicz.
Tam, gdzie myśmy przyjechali, były wybudowane trzy nowe baraki, dowiedzieliśmy się od miejscowych, że baraki zostały wybudowane przez setkę polskich oficerów, którzy z rodzinami tam byli. W momencie kiedy wybudowali, wspólny wykopany grób i strzał w głowę, dowidzenia. O tych oficerach już nikt nie będzie wiedział. Ja miałem jeszcze przez pewien czas dwóch świadków, którzy wiedzieli, bo na dwóch drewnianych krzyżykach, które postawili tak ukradkiem, wpisali nazwiska, ale kopiowym ołówkiem, bo to było jedyne co udało się znaleźć, więc to długo nie przetrwało, ale było dwóch świadków, którzy wiedzieli o nazwiskach i o tragedii
- mówi Macutkiewicz.
Prezes Marek Macutkiewicz próbował zainteresować sprawą Instytut Pamięci Narodowej. IPN uznał jednak, że nie da się udowodnić tej zbrodni, a oprawcy prawdopodobnie już nie żyją. Sprawa została umorzona.
Tego typu ofiar nieprzeliczonych jest bardzo dużo
– podkreśla Marek Macutkiewicz.
Pierwsza masowa wywózka Polaków na Sybir rozpoczęła się 10 lutego 1940 roku. Do krainy o skrajnie trudnych warunkach do życia zesłano około 140 tysięcy osób. Tylko nieliczni powrócili do Polski.
Poniżej cała rozmowa:
Łukasz Kaźmierczak: Ma pan pięknie brzmiące nazwisko. Tak kresowo.
Marek Macutkiewicz: Ma kresowe pochodzenie i kresowe zostało. Macutkiewiczów jest dużo na terenie Wileńszczyzny.
To pięknie i jednocześnie naznaczone trudną historią naszych kresów. To nazwisko to też trochę wyrok jaki przygotowano dla Polaków po wkroczeniu armii sowieckiej w 1940 roku. Zaczęły się wywózki, głównie na Syberię. Dziś obchodzimy 83. rocznicę takiej pierwszej masowej wywózki. I pan był jedną z osób, które trafiły na Sybir.
Ale nie w tym transporcie. Ja później jechałem.
Wiem, sprawdzałem, pan jechał w 1945 roku, ale może pan o sobie śmiało powiedzieć „Sybirak”.
A to na pewno. 11 lat pobytu na zesłaniu. Raczej jestem Sybirakiem. Tak bym powiedział.
W 1945 roku miał pan trzy lata. Cokolwiek pan pamięta z tego momentu?
Z tego momentu nie. Pierwsze wspomnienia mam z wieku 5 lat. To była tajga uralska, czyli wyrąb drewna, koni było masę w stajni, a oprócz tego była hodowla królików i to mi się kojarzy z młodych i bardzo wczesnych prześwitów, piękne króliki, to był dla mnie szok, bardzo je lubiłem, a z drugiej strony skojarzyło się to również z tym, że prowadziła to wtedy, dla mnie starsza pani, bo miała koło 20-paru lat, więc faktycznie, to była Jadźka Mickiewicz, jedyna, której udało się uciec z tych terenów, dlatego dla mnie to jest takie miejsce: królikarnia, Jadzia, pobyt i Syberia. Taka pierwsza pamięć wsteczna.
Trafiliście tam z całą rodziną?
Tak. To znaczy brat był w tym czasie już w wojsku i niestety później trafił do niewoli niemieckiej, także jego nie złapali, byłem tylko z rodzicami w bardzo pięknym majątku, z pięknym dworkiem.
Mówi pan o domu rodzinnym?
To jest nasz dom rodzinny. Dworek był. Ojciec miał bardzo ładnie prowadzone gospodarstwo, był sekretarzem banku rolnego w Wilnie, bo mieszkaliśmy z 20 kilometrów od Wilna, to tak jak u nas Puszczykowo mniej więcej, nad pięknym jeziorem. I oprócz tego zajmował się leczeniem, bo był po czwartym roku studiów.
Wypisz wymaluj idealny wróg ludu. Jeszcze Polak na dodatek.
Zgadza się. Jeszcze ponad 20 hektarów ziemi, w pięknych terenach, więc kułakiem przy okazji byliśmy, jednocześnie mamy bracia niestety ale byli ostrymi działaczami Armii Krajowej, bo ojciec po cichu działał, bo zaopatrzeniowcem był, więc do niego tak to nie docierało.
Każde te wspomnienia syberyjskie koniec końców sprowadzają się do głodu, zimna, ciężkiej, katorżniczej pracy niemalże.
Szczególnie młodym chciałbym to przekazać, żeby potrafili sobie wyobrazić, niektórzy mają bujną wyobraźnię, że ktoś rąbie w drzwi, zrywa ze snu, pakuje do ciężarówki, która wiezie ich na dworzec, pakują do bydlęcych wagonów.
Z małym tobołkiem pewnie.
Z małym tobołkiem, bo w pół godziny za dużo się nie weźmie. I trafiają ci ludzie w pierwszej kolejności, szczególnie w latach 40., kiedy wzięli się za inteligencję, stwierdzili, że dla Stalina, nie tylko Polacy, ale również swoi, stanowili zagrożenie, że jeżeli ktoś jest za mądry, to może stworzyć jakąś partię czy jakiś opór. Dlatego on mieszał i wśród swoich, a jednocześnie pozbywał się Polaków zresztą. Tam gdzie byłem to pamiętam obozy i krzyże drewniane z napisami polskimi „1863”, „1830”, czyli byli już zesłańcy i styczniowi i listopadowi i tak dalej. W tej chwili to jest zrównane z ziemią. Dlatego bardzo lubię z młodymi jeździć śladami właśnie grobów powstańców. W tym roku akurat jest rocznica styczniowców, więc jeździmy dosłownie po bezdrożach, żeby trafić, gdzie dwóch, trzech czy paru jest pochowanych.
Zaznał pan takiego prawdziwego głodu. Ja kiedyś rozmawiałem z jednym z Sybiraków, który mówił, że latami nie potrafił się nasycić, latami gromadził jedzenie, i to był nawyk, którego nie potrafił wyplenić nawet żyjąc w dostatku za oceanem.
W jakimś sensie głód to wszystkim doskwierał. Ja miałem o tyle dobrze, że rodzice dbali o to, że na pewno dużo ucierpieli. Szczególnie mama chodziła głodna, żebym ja się najadł, a poza tym dla nas było luksusem, jeżeli udało się zdobyć gdzieś ziemniaczki i zrobić z nich placki. To było coś wspaniałego, najwspanialsze jedzenie. Jedzenia nauczyli mnie miejscowi permiacy, jak mówiłem zresztą, tam krzyże z XIX wieku były i ponieważ w Rosji jest bardzo silny podsłuch, potrafią podsłuchiwać, w związku z tym stworzono język permiacki, niepodobny żadnego, i faktycznie Rosjanie, szczególnie nadzorcy, nigdy nie potrafili się tego nauczyć. Jednocześnie to były rodziny starych zesłańców, ale dzieciarnia wiedziała co ja mogę zjeść, jaką trawę, jaką szyszkę, oni już wiedzieli jak zaspokajać głód, kiedy naprawdę nic więcej nie ma, tylko przyroda.
Znalazłem fragmenty z pańskich opowieści o tym, jak chodziło się do szkoły. Parę kilometrów przez las. Zimno.
Mrozy 40 stopni przez 9 miesięcy. Tyle mniej więcej zima trwała. Przy śniegach z pokrywą gdzieś 2 do 3 metrów. Także wściekałem się jak kazali mi coś zawieźć z końmi jak już podrosłem, a koń, któremu się nie chciało po wydrążonym przez pług szlaku, nie chciało mu się ciągnąć, dawał nura w śnieg i wtedy wystawały mu uszy i pysk, który śmiał sie, mówiący „zrób mi coś”, więc zabawy było dużo. Ale to było 9 miesięcy mrozów, z tym, że mrozy, nawet jak było 40 stopni, to się bawiliśmy, ale nie było wiatru. Jak czasami zjawił się wiatr to przy 15 stopniach nie było możliwości wyjścia z domu. A wracając do szkoły, trzeba było ruszyć, bo to był nakaz. Wiadomo, że nikt do szkoły dzieci nie odprowadzi, w naszej osadzie, w tym specjalnym pasiołku, nie było szkoły, najbliższa szkoła była trzy kilometry, ale przez tajgę, przez góry i w zimę, wkoło multum zwierzyny, szczególnie wilków, kiedy jest zima i są gody, małe wilczęta, to wyje wszystko, a my małe szkraby drepczemy do szkoły. Fakt, że również zesłańcy mnie nauczyli, zresztą piermiacy, kawał kory brzozowej, a brzóz był dosyć sporo, kawał kija, jak się zapaliło, kora ładnie owijała się wokół kija i w tym momencie były pochodnie. Ale to były tylko dwie pierwsze klasy. Później było osiem kilometrów.
Ile?
Osiem. I trzeba było trafić na ósmą rano, żeby wrócić później jak się da.
A jak rodzice to przetrwali? Wyjechaliście jako rodzina.
Przetrwali. Ojca wykorzystywali, nie skończył medycyny, bo był po czwartym roku, ale jednocześnie nie było nikogo, żeby leczył. To się bardzo przydało. Poza tym udało mu się załatwić, żeby mama była jego asystentką. Nie gonili nas do lasu. Na pewno pozwoliło nam to znacznie lepiej przetrwać niż tym co ganiali bezpośrednio do tajgi. Pamiętam z pierwszej zimy z transportu, którym myśmy trafili, to ze 158 osób, pierwszej zimy nie przetrzymało 68.
To jak pomyślimy o 140 tysiącach wywiezionych Polaków i ilu z nich już nie wróciło. Myślę o tych, którzy zginęli, nawet nie tych, którzy się po prostu nie wydostali.
Tego już nie udowodnimy. Trochę mnie irytuje ta sprawa, bo tam, gdzie myśmy przyjechali, były wybudowane trzy nowe baraki, dowiedzieliśmy się od miejscowych, że baraki zostały wybudowane przez setkę polskich oficerów, którzy z rodzinami tam byli. W momencie kiedy wybudowali, wspólny wykopany grób i strzał w głowę, dowidzenia.
Czyli taki mały Katyń?
Tak jest. I o tych oficerach już nikt nie będzie wiedział. Ja miałem jeszcze przez pewien czas dwóch świadków, którzy wiedzieli, bo na dwóch drewnianych krzyżykach, które postawili tak ukradkiem, wpisali nazwiska, ale kopiowym ołówkiem, bo to było jedyne co udało się znaleźć, więc to długo nie przetrwało, ale było dwóch świadków, którzy wiedzieli o nazwiskach i o tragedii. Wysyłałem nawet to do IPN, ale stwierdzili, że nie udowodnimy tego już i prawdopodobnie oprawcy nie żyją, więc sprawę umarza się. I tego typu ofiar nieprzeliczonych jest bardzo dużo.
Po tym jak pańskiej rodzinie udało się wrócić do Polski i do Poznania, mówi pan, że nie może zapomnieć o tych, którzy tam zostali i was żegnali.
Zgadza się.
Jak to się udało?
Ojciec był wzywany do wszystkich okrężnych osad, ale oczywiście nie do zesłańców, tylko nadzorców i wiadomo było, ojciec nie raz jeździł, na konia wsiadał, gonił, po to, żeby spity skurczybyk potrafił go wezwać, bo jest chory i chciał pomocy, czy wiem, że się zdarzało, że przychodził nadzorca, i mówił „słuchaj, natychmiast jedziemy na wyrąb, bo jeden z zesłańców wpakował w siekierę w głowę jednego z nadzorców”. Ojciec mówi „jeżeli siekiera jest w głowie, to ja nie mam co tam robić”. A ten pistolet wyciągnął: „jak mi nie polecisz, nie uratujesz go, to cię zaraz zastrzelę”. Takich sytuacji było dużo, że nie było dyskusji, nie było mowy, że ktoś się sprzeciwi, bo oni mówili, że zaraz będzie Kamczatka, a my byliśmy jeszcze w tajdze uralskiej.
To dlaczego tak cennego doktora wypuszczono?
Wypuszczono dlatego, że przyjechała młoda lekarka Rosjanka, bo w końcu Rosjan na zesłaniu też było sporo, młoda lekarka trafiła na zesłanie, była autentycznym lekarzem, z pełnymi uprawnieniami, i wiadomo było, że zajmie się opieką nadzorców i komendantów, i w tym momencie, bo już była obsada, stwierdzili, że mogą nas już wypuścić, bo ojciec nie jest potrzebny.
Tych opowieści moglibyśmy długo słuchać. Pan ma pamięć dziecka i kogoś kto tyle lat tam przeżył. Zastanawiam się ilu jeszcze Sybiraków żyje, którzy mogą tak jak pan zaświadczyć jak to wyglądało?
Jak powstał Związek Sybiraków w 1990 roku to na pielgrzymkę coroczną, która zawsze regularnie była w maju, jechało 15 autokarów. W tej chwili ja na jednego busika nie zbiorę już ludzi. Nie mają siły. To są resztki, jak to mówię „dinozaury syberyjskie”, które wymierają i staramy się opowiadać, żeby jakaś pamięć pozostała. Dosyć dużo jeżdżę z młodymi śladami wielkich Polaków, AK, zesłańców, i młodzi jak wracają z takich wypraw mówią: „myśmy sądzili, że to będzie wycieczka, a to było wielkie wow, bo my w tej chwili to czujemy w sercu, nie to co nauczyciel mówił, jednym uchem wpada, drugim wylatuje, czy w książkę rzuca okiem, żeby zdać i zaliczyć i koniec”.
To gdzie można pana posłuchać? Ta rozmowa mogłaby się ciągnąć w nieskończoność.
To jest dylemat właśnie. Jestem również w stowarzyszeniu Odra-Niemien, i pani Dorota Kania, kiedyś na walnym przyszła i powiedziała: „zrobimy jeszcze jakiś wywiad”. Tylko jak zacząłem opowiadać, mówię: „rodzina, Wileńszczyzna, akowcy, Sybir, i mówię, po kolei jest tyle zagadnień, o którym mamy zacząć opowiadać?" A ona mówi: „Poddaję się, wybacz, ale zakładałam, że pół godzinki wystarczy, a tu chyba cały dzień bym opowiadała i też byłoby dobrze”. I się skończyło na tym.
Dobrze, że mogliśmy poświęcić chociaż kilkanaście minut temu tematowi w tak wyjątkowym dniu…
Zgadza się. Współczuję tym ludziom, tym bardziej że w pamięci mam jeden taki widok, kiedy my już ładujemy rozradowani na ciężarówkę, bo będą nas wieźli na dworzec 150 kilometrów, a część nie dostała zgody i ci Polacy, którzy zamiast nas odprowadzić, oni wyli jak wilki z rozpaczy, że oni tam zostają. To zostaje do końca życia. I drugi, który został jeszcze po śmierci Stalina, w 1953 roku, oczywiście niezwołane prace, bo żałoba, papa Stalin umarł, obok mnie stała taka młoda dziewczyna i szepnęła „dzięki Bogu, może chociaż chleb będzie”. Na drugi dzień jej nie było. Umarł kat, ale jego metody zostały.