Już w pierwszych słowach muszę przyznać, że najnowszą część serii „Matrix” oglądałam jako laik. Nigdy nie byłam jakąś zaangażowaną fanką tego uniwersum, choć oczywiście znam różnicę między niebieską a czerwoną tabletką. Wspominam o tym dlatego, że fani serii, jak to zwykle bywa w przypadku kolejnych części głośnych tytułów, mogą na ten świat patrzeć zupełnie innym okiem, niż widzowie tacy jak ja, „przychodzący z zewnątrz”. Jest to też kwestia o tyle istotna, że reżyserka czwartej części „Matrixa” decyduje się w pewnym sensie właśnie to tworzenie sequeli obrać za temat swojego filmu.
Ale zacznijmy od początku. Gdzie w czwartej części zastajemy Keanu Reevesa? Pytanie to ważne, bo pewnie część widzów ze względu na popularność tego aktora bilet do kina kupi. A więc jego bohater faszerowany niebieskimi pigułkami, funkcjonuje w ułudzie świata, jako twórca gier komputerowych. Oczywiście ponownie bez świadomości, że jest wybrańcem. Swoją karierę w matrixowym świecie zbudował, tworząc kultową grę pod tytułem „Matrix” właśnie. Odzwierciedlił w niej wszystkie przebłyski wspomnień i świadomości, których niebieskie tabletki nie mogły do końca stłumić. Wytwórnia wymaga na nim stworzenie kolejnej części gry, co jest fabularnym pretekstem do uruchomienia prawdziwej lawiny cytatów, nawiązań i autokomentarzy na temat serii. Choć to nie jedyny taki moment w filmie, bo seans rozpoczyna się odtworzeniem pierwszej sceny z pierwszego „Matrixa”, a i wiele kolejnych sytuacji i obrazów wyda nam się znajomych. Będzie na ekranie nawet i nowy Morfeusz, skrojony ze sporą dozą ironii. Natomiast wprowadzeni zupełnie nowi bohaterowie zachowywać będą się jak prawdziwi, oddani fani Neo i Trinity oraz ich legendy. Reżyserka na samych odwołaniach i sentymentalnych mrugnięciach okiem jednak nie pozostaje, a wręcz wprost wprowadza, wyświetla sceny i kadry z kultowej pierwszej części.
„Matrix Zmartwychwstania” próbuje więc grać z samą ideą kontynuacji kultowej serii filmów. Trochę żartując, a trochę będąc całkiem serio, przegląda się w lustrze. Dzięki temu pierwsza cześć filmu wypada dość interesująco, rozczytywanie nawiązań i autoanalizy, okazuje sie zajęciem ciekawym. Później niestety jest już trochę gorzej, fabuła rozwija się bowiem w sposób dość pokrętny i nieprzekonujący. Sceny walki wypadają raczej przeciętnie i nudno, a film do przodu pchają głównie drętwe ekspozycje. Spokojnie więc w okolicach połowy można przymknąć oczy bez większej straty. Niestety przebudzimy się na również mało satysfakcjonujący finał. W dodatku reżyserka zdecydowała się porzucić charakterystyczną, zieloną estetykę kadrów, na rzecz bardziej naturalistycznych obrazów i scen, co w moim odczuciu oddala tę część „Matrixa” od artystycznej oryginalności, a zbliża to przeciętności, którą znamy doskonale z wielu innych, identycznych filmów akcji. Na pewno nie jest to więc filmowe objawienie. Po drugiej i trzeciej części raczej surowo ocenianych przez widzów, zyskaliśmy czwartą, raczej średnio ekscytującą, choć fani uniwersum szczególnie sam początek „Zmartwychwstań” obejrzą pewnie z przyjemnością.