Poznajemy kolejną płytę z piętnem pandemii, bo muzyka powstała w czasie kiedy miliony ludzi musiały pozostać dla bezpieczeństwa w swoich domach. Jednym z nas był artysta Joe Henry. Zawsze imponował jako producent wysmakowanych płyt różnych artystów, chociażby Solomona Burke, Bettye LaVette, Elvisa Costello. Za swoją producencką pracę otrzymał trzy nagrody Grammy. Już na początku pracy w show biznesie zetknął się z mistrzami tego fachu T-Bone Burnettem i Danielem Lanois’em. Pewnie już wtedy Joe Henry doszedł do wniosku, że nagranie na płytę, nie jest jedynie prostą rejestracją gry muzyków w studiu. Nagranie może być czymś więcej, rodzajem kreacji artystycznej. Dlatego Joe Henry mógł później malować dźwiękowe obrazy o szczególnej aurze brzmieniowej, które nie były nigdy komercyjnym produktem.
Joe Henry także komponował, śpiewał, grał na gitarze, budując solową karierę, w przestrzeniach, gdzie rodzą się najbardziej artystyczne dzieła. Właśnie poznaliśmy 16-ta płytę solową amerykańskiego artysty, przygotowaną głównie w domu, w czasach gdy szalał wirus Covid-19. Jeszcze kiedy się spogląda na długą listę muzyków uczestniczących w nagraniu płyty, można mieć przekonanie, że na płycie słychać ten gwar instrumentów, te dialogi, zaczepki i pojedynki instrumentalne, świadczące o skumulowanej energii wielu artystów. Są przecież gitarzyści Bill Frisell i John Smith, na sitarze gra Marc Ribot, na klawiszach i pedal steel guitar gra sam Daniel Lanois. Na instrumentach dętych gra syn Joe Henry’ego, Levon.
Tymczasem w samej tkance muzyki dzieje się niewiele, słychać muśnięcia strun i klawiszy instrumentów, powstają jakieś czarowne rzeczy, wymagające od odbiorcy dużego skupienia i koncentracji. Joe Henry przenosi nas z banalnego świata codzienności, do innej sfery dźwiękowej. Już w nagraniu „Song That I Know” wokół prostej linii wokalnej pojawiają się rozmaite barwy, generowane przez fortepian, gitarę i mniej rozpoznane instrumenty w tle.
Piosenki Henry’ego przypominają ballady folkowe, którym zafundowano w każdym kolejnym akcie inną scenografię dźwiękową. Ten folkowy charakter najczęściej podkreśla akompaniament akustycznych gitar i skrzypieć. Część nagrań to właściwie duety wokalne, połączenie głosu Henry’ego ze śpiewem zaproszonych wokalistek.
Utworów jest aż 14, niektóre spełniają rolę wprowadzenia do właściwej piosenki lub łącznika miedzy większymi całościami. W tym wymiarze wykreowanym przez Joe Henry’ego schodzi się wiele wątków, choroba, z którą artysta walczy od 2019 roku, śmierć matki, szokujące obrazy telewizyjne zabijanego przez policjantów czarnoskórego. Artystą miotały złość, gniew, samotność, bezsilność, ale także miłość do bliskich i wola pokonania przeciwności losu.
Joe Henry składa paciorki piosenek, odwołujące się do silnych przeżyć z młodości, które w znacznym stopniu wpłynęły na jego osobowość. Jest także refleksja nad ciemną stroną ludzkiego istnienia i odwołania do religijnej mistyki. W tej bardzo intymnej, spokojnej muzyce czuć jednak radość życia w bezpiecznym miejscu jakim może być dom i obecność rodziny. W kilku momentach tego spektaklu dźwiękowego trwającego ponad 50 minut, pojawiał się nastrój innej płyty sprzed wielu lat „Acadie” Daniela Lanoisa.
Często takim płytom jak „All The Eye Can See” nadaje się mocy relaksacyjnej, a nawet terapeutycznej. Nie sądzę, żeby taki cel przyświecał temu znakomitemu artyście. Z pewnością Joe Henry dokonuje szczególnej wiwisekcji i dzieli się z odbiorcą bardzo intymnymi myślami i uczuciami. Może właśnie te emocje pozwoliły mu wspólnie z wieloma zaproszonymi muzykami, stworzyć to piękne dzieło muzyczne.