Nie było w muzyce tej grupy epatowania jazgotem gitar, galopującymi uderzeniami perkusji i magmy metalowego ścigania się na szybkie tempo utworów. Kolejne płyty nie tylko nie obniżały wysokości lotów artystycznych londyńczyków, lecz odwrotnie, ukazywały niewyczerpane możliwości kwintetu. Dotyczyło to głównie poziomu kompozycji, dużej jakości wykonawstwa oraz inteligentnego lawirowania pomiędzy chwytliwością przekazu muzycznego i rozwojem artystycznym. Drugi album zespołu „Laughing On Judgement Day” zwiększył grono wyznawców kapeli, rozszedł się w dużym nakładzie, zagwarantował Złotą Płytę i przyniósł kilka przebojowych nagrań. Thunder koncertował na całym świecie, nagrywał w najlepszych studiach w Stanach Zjednoczonych i krok po kroku przebijał się do czołówki zespołów angielskiego rocka.
Jak to często bywa wraz z sukcesami idą w parze niesnaski, ujawniają się wybujałe ambicje lub daje się zauważyć zwykłe zmęczenie „materiału”. Zespół Thunder także wpadł w taką niebezpieczną dziurę i rozwiązał się, gdzieś około 2009 roku. Gitarzysta Luke Morley nagrał wtedy płytę z swoim nowym zespołem The Union. Reszta muzyków też dawała oznaki aktywności, lecz na mniejszą skalę. Na szczęście po dwóch latach muzycy się przeprosili i na niebie znowu się błyskało. Grupa Thunder powróciła. W 2015 roku ukazał się 10. album zespołu zatytułowany „Wonder Days”, który pozwolił wejść muzykom znowu na główną scenę zdarzeń muzycznych.
Patrząc z perspektywy trzech dekad, Thunder utrzymuje się prawie w oryginalnym składzie instrumentalnym, Daniel Bowes śpiewa, Luke Morley gra na gitarach i pisze wszystkie utwory, na drugiej gitarze gra Ben Matthews a na perkusji Harry James. Piętą achillesową kapeli byli zawsze basiści i oni zmieniali się na potęgę.
Nowy album zespołu Thunder nosi tytuł „Dopamine” i to medyczne nawiązanie, znajduje zdecydowane uzasadnienie. Chociaż całość trwa aż 70 minut, trudno znaleźć utwory wrzucone na siłę lub takie które obniżają poziom produkcji. To co jest miłym zaskoczeniem, a nawet wywołuje ulgę u odbiorcy, to brak w nagraniach tego niebezpiecznego „brutalnego dotknięcia technologii”. Zmorą wielu płyt jest słyszalna produkcja muzyki, te różne efekty, sztuczki z przetwarzaniem głosu wokalisty i cyzelowanie najdrobniejszych elementów nagrań. Żywiołowość muzyki zabija dążenie do perfekcji i zbędnego zdobnictwa. Płyta Thunder brzmi bardzo dynamicznie i naturalnie, jakby naładowani energią muzycy weszli do studia i grali bez oglądania się na cokolwiek. Kompozycje Morley’a są bardzo zróżnicowane, czasem ostry łomot perkusji i jazgot gitar ustępuje akustycznym brzmieniom i melodiom, jak w refleksyjnej piosence „Just A Grifter”.
Na otwarcie płyty Thunder serwuje prawdziwy grzmot, kiedy riffy gitar inicjują utwór „The Western Sky”. Kilka utworów niesie z sobą stadionową aurę. Refreny takich kawałków jak „Black” czy „The Dead City” sprawią, że na pewno wciągną widownię do wspólnego śpiewu na licznych koncertach kwintetu. Nagranie „All The Way” trochę przypomina „We Will Rock You” grupy Queen. Daniel Bowes jest fantastycznym wokalistą, potrafi śpiewać z rockową ekspresją, nie szczędząc strun głosowych, ale także śpiewa czystym głosem, miękko z lekkim wibratem jak w balladzie „Is Anybody Out There?”.
Thunder jako rasowa kapela rockowa potrafi także wprowadzić „obce” stylistycznie instrumenty - jak saksofon lub akordeon - i to nie wywołuje zgrzytu w odbiorze. Są nawet smyczki. W nagraniu „I Don’t Believe The World” ważną rolę odgrywa fortepian, który nadaje szlachetności piosence i buduje klimat przed solówką gitary. Płyta podzielona jest na dwa zbiory piosenek, w sumie 16 kompozycji, które nie różnią się zasadniczo stylistycznie, raczej takiego uzasadnienia podziału, należy szukać w warstwie literackiej utworów.
Dopaminę uważa się za „hormon” wpływający u człowieka na odczuwanie szeroko rozumianej przyjemności. Płyta grupy Thunder nie tylko sprawi satysfakcję wszystkim słuchaczom, którzy sięgną po ten krążek. Ten 14-ty w dyskografii zespołu album – moim zdaniem – okazuje się najlepszym w dorobku rockmanów z Londynu.