Alan Parsons chwycił wiatr w żagle i popłynął na falach wzmożonej inwencji twórczej. Nie wszyscy wiedzą, że Anglik z pochodzenia mieszkający od wielu lat w Kalifornii, z racji swojej podstawowej profesji reżysera dźwięku, najlepiej czuje się w studiu nagrań. Koneserzy sztuki nagraniowej zaczęli cenić Alana Parsonsa w 1973 roku, kiedy za konsoletą ogarnął dźwiękowo płytę zespołu Pink Floyd „Dark Side Of The Moon”. Nie będę schodzić w boczną uliczkę innych jego produkcji płytowych, Ala Stewarta, zespołów Pilot czy Ambrosia.
Zdecydowanie producent i dźwiękowiec zaskoczył melomanów, kiedy stworzył coś od początku do końca własnego pod nazwą Alan Parsons Project. Wkrótce odniósł sukces płytami „I Robot”, „The Turn Of A Friendly Card” i „Eye In The Sky”. Radio ochoczo korzystało z takich piosenek jak „Don’t Answer Me”, „Eye In The Sky”, „Games People Play”, „Time”.
Projekt Alana Parsonsa ewoluował w oparciu o grupę muzyków studyjnych i mniej znanych wokalistów. Sam Parsons był głównym kreatorem muzyki, a w dodatku nadawał jej konkretny kształt nagrań płytowych. Przy okazji wykluł się z tego charakterystyczny styl, melodyjnych utworów w formie rozbudowanych piosenek z bogatą szatą instrumentalną i miłym dla ucha, nieinwazyjnym brzmieniem. W muzyce Parsonsa zawsze było miejsce dla partii gitary elektrycznej, saksofonu, instrumentów klawiszowych. W szczególnych momentach producent wykorzystywał orkiestrę smyczkową. Zmieniający się wokaliści, nie mieli aż tak dużego znaczenia dla całej aury muzyki przygotowywanej przez Parsonsa. W swoich propozycjach Anglik był zachowawczy, bliżej mu było do klasyki z rejonu zespołów The Beatles i The Moody Blues. Poszerzał swoją muzykę, umieszczając ją w bardziej tajemniczym, wyimaginowanym, bajecznym kontekście.
Na nowej płycie „From The New World” ten wymiar pozostaje odczuwalny od pierwszych taktów utworu „Fare Thee Well”. To kolejna opowieść marzyciela o nowym lepszym świecie. W tej romantycznej, idealnej krainie nie ma zła i agresji. W swojej wierze w taki świat pokoju i miłości w królestwie powszechnej szczęśliwości, nie ma nawet oznak konfliktów, walki dobra ze złem, nie mówiąc o ostateczności wojny. Niektóre piosenki są bardzo miłe dla ucha, kilka ma się ochotę odtworzyć zaraz ponownie, np. balladowy kawałek „Don’t Fade Now”. Alan Parsons zaangażował muzyków, których nazwiska niewiele mówią, lecz od strony wykonawczej wypadają znakomicie. Wśród wokalistów mamy Todda Coopera, który gra także na saksofonie. Inni to śpiewacy to P. J. Olsson, David Pack, Mark Mikel, Tabitha Fair i sam Alan Parsons. Wymieniam ich wszystkich, bo za jakiś czas niektórzy z nich mogą się pokusić o nagranie solowej płyty. A jednak w tym towarzystwie wyskakują nagle trzy nazwiska znamienitych gości: Joe Bonamassy z gitarową solówką w nagraniu „Give ‘Em My Love”, Tommy’ego Shaw’a (wokalisty grupy Styx) w utworze „Uroboros” oraz Jamesa Durbina z rockowej kapeli Quiet Riot, który śpiewa do dźwięków gitary Bonamassy.
Płyta przynosi majestatyczną muzykę, gdzie subtelnie odżywają tony folku, bluesa, country i rocka progresywnego. Dominuje refleksyjny nastrój a nawet pewnego rodzaju melancholia i intymność. Od strony technicznej nagrania cechuje duża klarowność i dbałość o najdrobniejsze elementy dźwiękowe. Utwór otwierający album „Fare Thee Well” jest swobodnym nawiązaniem do dzieła Antonina Dvoraka, „IX Symfonii e moll opus 95”, zwanej popularnie „Symfonią Nowego Świata”. Alan Parsons przyznaje, że ten utwór często odtwarzał z płyty jego ojciec. Dlatego producent nadał swojej solowej płycie bardzo podobny tytuł. To taka szlachetna przesyłka dźwiękowa z nowego świata, nadana przez Alana Parsonsa. Warto od czasu do czasu oderwać się na 45 minut od brutalnej rzeczywistości, która nas otacza.