Slash pozostał też wierny rockowej estetyce, w swojej kapeli Slash’s Snakepit. Wyglądało na to, że już zawsze będzie jechał ostro po bandzie, nie żałując mocy wzmacniaczy. Informacja, że Slash nagrywa płytę bluesową wydawała się jednym z milionów fake newsów, które stawiają fanów muzyki do pionu. Kto jednak lubi pogrzebać w biografii gitarzysty, dowiedziałby się, że po rozpadzie Slash’s Snakepit, około 1996 roku, nasz bohater z dwoma paszportami - angielskim i amerykańskim, założył grupę Slash’s Blues Ball. Niestety nowy ansambl działał tylko dwa lata, ale ziarno bluesa zostało zasiane.
A teraz solowa płyta Slasha pełna bluesowych kawałków. Amatorzy tej stylistyki muzycznej znają te utwory na pamięć. Nawet obudzeni w środku nocy, zanucą „Hoochie Coochie Man”, „Key To The Highway” lub „Born Under A Bad Sign”. Czy przyjdzie ochota, żeby posłuchać tych utworów - z ciekawości - jak to zrobił Slash? Ktokolwiek ma opory, powinien odrzucić wszystkie „ale” i poświęcić 70 minut bez 10 sekund, bo tyle trwa płyta „Orgy Of The Damned”. Nagrań jest aż 12 i nie nazwałbym tego seansu muzycznego jak w tytule orgią.
Wiadomo, Slash nie śpiewa, dlatego zaprosił wiele postaci, które gwarantują wysoki poziom wokalny. Muzycy sekcji instrumentalnej także nie są przypadkowi. Klawiszowiec Teddy ‘Zig Zag’ Andreadis grał na trasie koncertowej z Guns N’Roses. Z kolei basista Johnny Griparic, grał w Slash’s Snakepit i wspomnianym Slash’s Blues Ball. Muzycy dobrze się wyczuwają i stać ich na luz, lub gdy trzeba, na pełną mobilizację, a nawet bezpardonowy atak.
Zaproponowane utwory na płycie, są bardzo różne, szybkie, wolne lub bardzo wolne. Gdy wymagana jest precyzja całej sekcji rytmicznej, jest ona obecna w utworach „Crossroads”, „Oh Well” i „Killing Floor”. Na pewno prawdziwe bluesowe rozpasanie – może nawet orgia – pojawia się w standardzie T-Bone Walkera „Stormy Monday”. Od strony aranżacji utworów, najbardziej słyszalne jest indywidualne podejście do każdego utworu. Slash nie poszedł na łatwiznę i znalazł inny klucz do poszczególnych numerów.
Płytę otwiera utwór „The Pusher”, zagrany tak, jak się wykonuje klasycznego bluesa w średnim tempie. Na wokalu Chris Robinson z zespołu The Black Crowes. Jego głos brzmi fantastycznie, szorstkość i dezynwoltura w śpiewie, ubrana w eleganckie solo gitary, bez udziwnień i technicznych popisów. Chris Robinson gra także na harmonijce, są więc idealne składniki zachęcające do słuchania takiej muzyki. W kompozycji „Crossroads” Roberta Johnsona jest już bardzo ostro. Znowu znakomity wokal Gary’ego Clarka Juniora i sprzężone dwie gitary solowe. Niezły odlot, jak kiedyś na płycie The Cream, tylko z jeszcze większym gazem. W części środkowej utworu, niespodzianka i zwolnienie rytmu do typowego pulsu bluesa. Ładne i ciekawe.
W temacie „Hoochie Coochie Man” rządzi Billy F. Gibbons z ZZ Top. Nagranie zachowuje klimat chicagowskiego bluesa i całe szczęście. Zaraz potem kolejny mocny strzał w utworze Petera Greena „Oh Well”. Zwykle ten kawałek muzycy bardzo kaleczą, nie do końca rozumiejąc napięcie utworu i pauzy, które wprowadził lider zespołu Fleetwood Mac. To przede wszystkim wyzwanie dla wokalisty, perkusisty i gitarzysty. Kto się wysypie, zepsuje wszystko. Slash z kompanami robi to fantastycznie, gra po wariacku, a wokal Chrisa Stapletona dopełnia rewelacyjnego wrażenia. Po raz pierwszy w tym miejscu można pomyśleć: orgia! Coś w tym jest. Zaraz potem do głosu dochodzi kobieta – Dorothy, która śpiewa w numerze „Key To The Highway”. Slash gra jak Eric Clapton z czasów The Bluesbreakers, który z kolei grał jak wcześniej Freddy King. Niby stara historia, a jednak pazur współczesnego brzmienia ma znaczenie.
Iggy Pop jako uczestnik tego przedsięwzięcia, może budzić zastrzeżenia, bo przecież rockman zawsze omijał bluesa wielkim łukiem. Na płycie prezentuje się całkiem nieźle w numerze „Awful Dream”. Iggy śpiewa – mówi, lecz klimat robi akustyczny podkład i bluesowy schemat harmoniczny. Z setek wersji kompozycji „Born Under The Bad Sign”, Slash wychodzi obronną ręką. Znowu wokal Paula Rodgersa znakomicie zgrywa się z elokwentną grą gitarzysty. Nawet utwór „Papa Was A Rolling Stone” z pozoru z innej bajki, nie wypada z konwencji. Śpiewa Demi Lovato i na szczęście nie próbuje naśladować „czarnej” maniery wokalnej. Slash też gra oszczędniej, dopiero pod koniec, jego palce galopują na gryfie, a noga przyciska efekt wah wah.
Mocny strzał na płycie to standard „Killing Floor” z Brianem Johnsonem na wokalu. W solówce Slash gra tak obłędnie szybko i czysto, jakby chciał się odgryźć Joe Bonamassie. Bardzo ciekawie wypada piosenka Stevie’go Wondera „Living For The City” z wokalem Tash Neal. Solista wiedział co trzeba zrobić, żeby zaśpiewać ten znany przebój po swojemu. Gdy Beth Hart intonuje „Stormy Monday” nic już nie trzeba mówić. Właściwy utwór na finał płyty. W tym nagraniu podniecenie wszystkich muzyków podnosi temperaturę utworu, a słuchacza zalewa niesamowita fala dźwięków. Utwór „Metal Chesnut” to już małe post scriptum od głównego rozgrywającego na płycie, Slasha. Płynie bluesowa fraza, wygrywana melodyjnie, z wielką starannością, w najlepszym stylu mistrzów gitary.
Slash rzeczywiście gra na płycie „Orgy Of The Damned” dużo i bardzo bogato, jednak zachowuje bardziej umiar akompaniatora niż wyrywającego się do przodu nieustannie solisty. Można odnieść wrażenie, że chce młodszym adeptom sztuki powiedzieć: „Nie wpadajcie w czarną dziurę gitarowego jazgotu, bo utoniecie w tej przestrzeni. Lepiej szukajcie w sobie bluesa, bo ja mam go głęboko w sercu”.