Trudno również o zespół mający równie oddanych fanów, skłonnych czekać kilka dekad na nowe nagrania. Mając za sobą tak imponującą historię i albumy pokroju monumentalnego „Moonshine” powrotem na scenę można więcej stracić niż zyskać. Tym bardziej, że roszady w składzie koncertującego ponownie od 2013 roku Collage mogły wzbudzać zaniepokojenie o finalny kształt przygotowywanej płyty.
Okazuje się jednak, że obawy były nieuzasadnione. Co prawda próba zastąpienia gitarzysty tak fenomenalnego i charakterystycznego jak Mirosław Gil - obok Wojciecha Szadkowskiego współtwórcy brzmienia i stylu zespołu – to zadanie karkołomne, ale też na szczęście zespół nie próbował tego robić. Pojawienie się Michała Kirmucia nie wpłynęło na rewolucję muzyczną. Wręcz przeciwnie – w solówkach i brzmieniu gitary byłego dziennikarza „Teraz Rocka” słychać szacunek z jakim podszedł do historii grupy. Gitara jest klarowna, stonowana, pięknie wypełnia przestrzenie budowane przez klawisze Krzysztofa Palczewskiego i Wojciecha Szadkowskiego. Nie dominuje na albumie, zapewniając równocześnie utworom przestrzeń, baśniowy sznyt i ciepło brzmienia, które – niezależnie od powagi tekstów przygotowanych przez perkusistę – nadaje muzyce kojącą charakterystykę.
Na albumie zabrakło również Roberta Amiriana, którego głos nierozerwalnie zrósł się z twórczością Collage oraz, kolejnego projektu Wojciecha Szadkowskiego, zespołu Satellite. Szkoda, że Amirian nie zdecydował się wesprzeć kolegów na „Over and Out” ale to kwestia sentymentu, ponieważ do Bartosza Kossowicza, dawnego wokalisty odrobinę niesłusznie zapomnianej już formacji Quidam, nie sposób mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Doskonale wkomponował się w zespół, dodając (tam gdzie to konieczne) odrobinę agresywnej ekspresji na fishowską modłę, nie uciekając również od bardziej wyważonych, lirycznych pasaży, które pozwalają lepiej wczuć się w pokłady emocji serwowanych przez instrumentalistów.
To właśnie w sposobie, w jaki zespół „przekonfigurował się” pod względem personalnym upatrywałbym ważnego czynnika, który sprawia, że „Over and Out” jest albumem tak udanym. Muzycy współgrają ze sobą idealnie, pozostawiając każdemu przestrzeń do wyrażania emocji bez uciekania się w przesadne i często nadużywane w progresywie indywidualne popisy. W Collage wszyscy grają dla zespołu i dla dobra kompozycji, nie dla siebie samych. Do takiego wniosku można w każdym razie dojść słuchając płyty.
Nie jestem przekonany, czy otwarcie płyty kolosalnym, epickim „Over and Out” było rozwiązaniem najbardziej trafnym, chociaż bynajmniej nie ze względu na jakość samego utworu. Kompozycja tytułowa jest bowiem najbardziej udanym fragmentem albumu, a jednak ze względu na swoje rozmiary potrafi przytłoczyć i stanowi po prostu „wysoki punkt wejścia” w zawartość albumu. Wydaje się, że lepszym rozwiązaniem byłoby stopniowe wdrażanie słuchacza w klimat płyty, do czego doskonale nadaje się singlowy „What About The Pain (The Family Album)”. Z drugiej strony trudno przypuszczać aby słuchacz nieprzyzwyczajony do formy i rozpiętości stylistycznej kompozycji neo prog rocka, odbiorca niejako „z ulicy” chwycił za płytę Collage. Być może na decyzję zespołu wpływ miał również fakt, że pozostałe kompozycje prezentowane były przez zespół jeszcze przed wydaniem płyty, więc jedyną możliwością zaskoczenia odbiorcy pozostało wrzucenie go od razu na głęboką wodę.
Sama kompozycja jest przepiękna, łącząca poszczególne, luźne powiązane muzycznie części motywem przewodnim związanym z tematem końca życia. Wyciszenia i uderzenia perkusji pełnej przejść i skomplikowanych rytmów budują tło dla klawiszy, lekko wycofanego basu Piotra „Mintaya” Witkowskiego i gitary Kirmucia. Kossowicz dysponując barwą głosu przywodzącą na myśl Petera Gabriela z jego solowych dokonań oraz Dereka Dicka zdecydowanie przykuwa uwagę, ale równocześnie współgra z instrumentalnym szkieletem kompozycji, linią melodyczną, wiedząc kiedy należy wycofać się i dać kolegom pograć, by po chwili ponownie przykuć uwagę słuchacza. Te niemal dwadzieścia dwie minuty można by, ze względu na mnogość zawartych w utworze pomysłów, rozbić na trzy odrębne kompozycje i jeszcze coś by zostało.
Singlowy „What About The Pain” przynosi melancholię i wzniosłość dzięki dziecięcym chórkom (w nagraniach udział wzięły dzieci muzyków oraz zespół wokalny „Żaniołki”) tonując odrobinę „progresywność” albumu skupiając się bardziej na melodii i przekazie, dzięki czemu dostajemy odrobinę oddechu po otwierającym płytę utworze. Z kolei „One Empty Hand”, rozpoczynający się piękną melodią graną na klawiszach, jest tym utworem, który mógłby z powodzeniem rozpoczynać album. Ponownie wokal Kossowicza fenomenalnie wzmacnia nastrój kompozycji. Ledwo ponad pięć minut muzyki, która kończy się jakby zbyt szybko, przechodząc w trzynastominutowy, odrobinę odstający poziomem od reszty płyty (chociaż to oczywiście kwestia gustu) „A Moment A Feeling” – utwór ciut bardziej szablonowy, gubiący gdzieś kompozycyjne skupienie pozostałych fragmentów albumu. Płyta finiszuje wraz z „Man In The Middle” kawałkiem wzbogaconym o gościnny udział Stevena Rotherego, który, chociaż prezentuje fenomenalne solo, wydaje się jedynie miłym dodatkiem, który w żadnym stopniu nie wpływa na jakość samego utworu. I właśnie ten fakt powinien najlepiej podsumowywać poziom, z którym mamy do czynienia na albumie „Over And Out”.