Czarownica? Bynajmniej, choć i za taką bywała brana.
To Simona Kossak, potomkini malarskiego rodu Kossaków: prawnuczka Juliusza, wnuczka Wojciecha, córka Jerzego, którzy na długo zawładnęli hippiczną i batalistyczną wyobraźnią wizualną Polaków. (Dodajmy, że ciotkami Simony ze strony ojca były: poetka Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i pisarka Magdalena Samozwaniec).
Simona, nie wykazując specjalnych talentów artystycznych – z jednej, a nie chcąc się poddać snobistycznej aurze krakowskiego salonu i duchowego spleenu – z drugiej strony, zaraz po studiach biologicznych wybrała dumne wygnanie. Pasją jej życia okazała się Puszcza Białowieska, w której zamieszkała na stałe, żyjąc w leśniczówce zwanej Dziedzinką. W tej zapomnianej przez Boga i ludzi chacie z bali, pozbawionej prądu i bieżącej wody, za towarzystwo miała jedynie rośliny i zwierzęta oraz Lecha Wilczka. Ten znany podówczas fotograf i autor albumów przyrodniczych związał się z Simoną Kossak na dobre i na złe. Przez trzydzieści pięć lat, szaleńczo w sobie zakochani i równie wariacko rozkochani w dzikiej naturze, tworzyli parę niemal idealną – szanując się, dając sobie wolność i prawo do samostanowienia. Nie znaczy to, że na przestrzeni wspólnego życia nie powstawały żadne rysy. Nie. Simona miała przecież duży temperament i zawsze swoje zdanie, nie lubiła sprzeciwu i nie znosiła porażek. A zimy, zwłaszcza w ubiegłym wieku, w sercu najstarszej puszczy w Europie bywały i długie, i srogie. W Dziedzince zamarzała nie tylko woda, ale również stopy mieszkańców – notabene wychodek znajdował się na zewnątrz. Z kolei pora letnia, z gniazdami szerszeni na poddaszu, nachalnymi bąkami, komarami, muchami i wybujałymi dookoła pokrzywami, również nie jawiła się jako czysta sielanka.
Już jako utytułowana badaczka jeździła do Niemiec na saksy, by dorobić, podczas gdy on „po godzinach” stawał się rolnikiem i zajmował się wypasaniem owiec. Simona, tytanicznie zapracowana w instytucjach i w swoim gospodarstwie, zasypiająca nad książką lub gazetą, nigdy nie żałowała czasu swoim podopiecznym, twierdząc, że nie jesteśmy właścicielami łąk, jezior i lasów, a jedynie ich depozytariuszami, mającymi obowiązek przekazać je w stanie niepogorszonym następnym pokoleniom.
Opowieść Lecha Wilczka, inkrustowana dziesiątkami zdjęć, jest piękna, uczuciowa i szczera. Ewokuje portret wielokrotny: wybitnej profesorki i radiowej gawędziarki, sarkastycznej dowcipnisi i zoopsycholożki, która z troską i oddaniem wychowuje zwierzęce sieroty, a wreszcie – zaangażowanej edukatorki, odwiedzającej szkoły i inne placówki dydaktyczne. Bo Simona Kossak – twierdzi Wilczek – była autentyczną przyjaciółką ludzi i zwierząt, nade wszystko zaś niezłomną i nieustraszoną kobietą, stającą często do samotnej i na pierwszy rzut oka straceńczej walki z łowczymi i różnej maści włodarzami w obronie puszczy pierwotnej – całych białowieskich siedlisk i konkretnych ginących gatunków.
Do ostatnich dni, walcząc również o zachowanie w niezniszczonym stanie Doliny Rospudy, przekonywała, że „kwiat, gwiazdę, kamień, człowieka przenika ta sama iskra boża. Ci, którzy nauczą się współodczuwać z rośliną i zwierzęciem, potrafią zrozumieć innych i będą lepsi dla siebie”.
Była zatem prekursorką ekologii głębokiej, zacierania granic, empatycznego podejścia do środowiska. I kto wie, czy to nie ona właśnie – bardziej, niż jej uznani i zacni protoplaści, z patosem odmalowujący chwałę polskiego oręża i postromantyczne wizerunki koni – przemawiać będzie do przyszłych pokoleń.
Lech Wilczek: „Moje życie z Simoną Kossak”, Wydawnictwo Marginesy sp. z o.o., Warszawa 2023.