Wybrałam się 10 stycznia do małego studyjnego kina Muza. Po remoncie, sala kinowa przypomina kwaterę Dyskusyjnego Klubu Filmowego. W powietrzu unosił się zapach nowych mebli i… kawy. Fotele niewygodne. Atmosfera doskonała. Film czarno-biały.
I chociaż na początku filmu czytam informację, żebym nie doszukiwała się w bohaterach postaci historycznych, nie mam takiej możliwości. Odnajduję bez trudu: Kazia, Zbysia, Kisiela. Stalinizm – absurd w rozkwicie – w mowie, piśmie i przemówieniach.
„Pan T” w reżyserii Marcina Krzyształowicza (premiera 25.12.2019) przeniósł mnie do Warszawy 1953 roku. Obskurny dom dla literatów, a w nim, trochę jak w zakonnej celi, główny bohater Pan T. Zarabia na utrzymanie udzielaniem korepetycji z języka polskiego pięknej, seksownej maturzystce. To nie jedyna płaszczyzna relacji uczennica-nauczyciel. Za ścianą mieszka młody chłopak z prowincji, którego obecność w domu pisarzy jest oczywista. Ma inwigilować bohatera. I nie byłoby całej historii, gdyby nie pewne zdanie wypowiedziane przez Pana T. w wydawnictwie (o wysadzeniu w kosmos Pałacu Kultury i Nauki), które sprawia, że policja polityczna żywo zaczyna się interesować bohaterem.
Pana T., w tej roli świetny i dawno nie oglądany Paweł Wilczak, ani razu nie ściąga ciemnych okularów. Nawet w intymnej scenie z licealistką. Portret psychologiczny bohatera to dowód jego emigracji wewnętrznej. Bo dokładnie tam, w świecie niedostępnym, dzieje się prawdziwe życie bohatera. Kiedy leży na łóżku przypominającym więzienną pryczę, skulony, w zniszczonym płaszczu, wygląda na zahibernowanego.
Z prawdziwym namaszczeniem pastuje podłogę. Tak zmywa cały brud groteskowej rzeczywistości. Nierealność świata socrealizmu sprawia, że Pan T. dokonuje świadomego wyboru. Ukrywa się za maską autoironii i sarkazmu. Używa zdań pojedynczych nierozwiniętych. To na kartkach jego pamiętnika pisanego ukradkiem, do życia powołuje szatana, który z ojcowską troską przytula do „mechatej” piersi każdego, kto go potrzebuje. Apoteoza absurdu, którą są przemówienia Bolesława Bieruta (w tej roli świetny Jerzy Bończak), a entuzjazm tłumów ma wodzirejską siłę. A aktem buntu bohatera staje się... obsikanie nogawki pierwszego sekretarza w męskiej toalecie. Jaki kraj taki bunt. Metaforą wolności są „Lalki dla dorosłych”, które każdy dorosły powinien mieć w... swojej szafie. I tu widzę oczami tylko mojej wyobraźni „Dwóch ludzi z szafą” . Ludzie wolni mogą nieść szafę po plaży i dobrze się przy tym bawić. A to już fantazje Pana T. Takie niegrzeczne. Takie swobodne i takie zintegrowane w działaniu (zamaskowane postaci bezszelestnie rozkładają ładunki pod Pałacem Kultury, a potem już tylko jak w filmie gangsterskim... ucieczki, serie z karabinów i trup ściele się gęsto). Jazz, wódka, ogórki kwaszone – ostatnie bastiony wolności.
Po seansie, w windzie, w którym znalazłam się z międzynarodową parą, Japończyk spytał dyskretnie swoją partnerkę, po angielsku „Czy to, co widzieliśmy to prawda? Czy fanastyka?”. Towarzyszka z rozbrajającym uśmiechem powiedziała „ Nie wiem. Sprawdzimy”. Ta realistyczna sytuacja dowodzi, że w napis na początku filmu „o braku jakichkolwiek podobieństw…” nie wierzą również Japończycy .
Dorota Nowocień
Jaka nierealność ? Ten świat był zupełnie realny niestety. Tak samo jak dzisiaj zupełnie realne są parady homoterrorystów na ulicach polskich miast.
Prawdopodobnie chodziło o słowo ,,absurdalny"...